David Gilmour – Wrocław (25.06.2016)

Miniony weekend z pewnością utkwi w pamięci wielu Polaków. Nie tylko z powodu piekielnego upału sięgającego granic szaleństwa i dobrego smaku. Nie mówię też o awansie naszych piłkarzy do 1/4 finałów Mistrzostw Europy. Dnia 25 czerwca na wrocławskim Placu Wolności odbył się koncert jednego z najwybitniejszych muzyków świata i zarazem trzonu najważniejszego zespołu w moim (kruchym) życiu. David Gilmour to człowiek, którego nikomu nie trzeba specjalnie przedstawiać.

Występ mistrza został poprzedzony krótkim koncertem jednego z najwybitniejszych pianistów naszego kraju. Leszek Możdżer to bez wątpienia osoba unikatowa, czego dowodem może być nie tylko bogata dyskografia solowa czy komponowanie muzyki filmowej. Jazzman z Gdańska znany jest nie tylko z grupy Miłość, ale zarówno ze współpracy z najrozmaitszymi artystami – począwszy od Behemotha Lipali przez Kury czy L.U.C., a skończywszy na jednym z albumów gwiazdy tego wieczoru. To chyba idealne uzasadnienie dlaczego to właśnie on rozpoczynał tę muzyczną ucztę. Cóż, nie będę ukrywał że utwory które zaprezentował są totalnie obce od mojego gustu ale nie sposób przyznać że kompozycje miały coś w sobie. Niemniej po około pół godziny, Możdżer zaanonsował występ sobotniego gwoździa programu.

gilmour live3

Punkt 21:45 zgasły światła i wszyscy zgromadzenia (tutaj wierni) na Placu Wolności byli wpatrzeni tylko w wielką scenę. Po chwili rozległy się pierwsze dźwięki 5 A.M. i na scenie w towarzystwie orkiestry dyrygowanej przez Zbigniewa Preisnera pojawił się on. Żywa legenda i założyciel legendarnej grupy Pink Floyd. Show rozpoczął od singlowego Rather That Lock, który od pierwszych taktów dał znać że Gilmour znajduje się jak zawsze w kapitalnej formie. Publika nieśmiało rozkręcała się przy Faces of Stone i tylko wyczekiwała na pierwszy sygnał z klasycznego repertuaru macierzystej grupy Davida. Nie trzeba było długo czekać – legendarne Wish You Where Here What Do You Want For Me pozwolił poczuć się jak w roku ’94 podczas nieśmiertelnej trasy PULSE. Pomysł przeplatania własnych kompozycji z sztandarowymi pozycjami był idealny by dać fanom chwilę wytchnienia od klasyków, a zarazem sprawdzić najnowszy repertuar. Jak dla mnie najmocniejszym punktem pierwszej części koncertu był bez wątpienia Us and Them na którym było widać mariaż uczuć wśród słuchaczy. Od uśmiechów i radości, po łzy szczęścia że mogą wysłuchać tych cudownych dźwięków na żywo. Set został zwieńczony innym szlagierem czyli High Hopes, który nie pozostawił żadnych wątpliwości dlaczego bilety wyprzedały się w przeciągu zaledwie kilku minut od chwili rozpoczęcia sprzedaży.

Gilmour live4

Po niespełna 10 minutach przerwy, David Gilmour powrócił wraz z zespołem na scenę. Uwierzcie mi, lepszego rozpoczęcia drugiej części koncertu nie można było sobie wyobrazić – pierwszy raz po 22 latach muzyk zagrał na żywo instrumentalną burzę dźwięków czyli One of These Day. W asyście świateł i wizualizacji kawałek po prostu zahipnotyzował publikę i wykrzesał do reszty koncertowe szaleństwo. Brytyjczyk postanowił nie spuścić z tonu i kolejnym utworem w kolejce był nieśmiertelny (choć niestety okrojony) Shine on You Crazy Diamond, który ponownie przeniósł nas na wyżyny muzycznej ekstazy. Po debiutanckim (i oczywiście fenomenalnym) odegraniu Dancing Right in Front of Me kolejny raz zastygłem w bez ruchu – Coming Back to Life  to mój ulubiony utwór z albumu Division Bell więc domyślcie się jak wyglądała moja mina gdy rozległy się słowa Where were you when I was burned and broken.

gilmour live 2

Ponownie przenieśliśmy się do solowych kompozycji mistrza gitary. Najpierw rozbrzmiał klasyczny już On an Island, który pozwolił na chwilę ostudzić emocje (choć temperatura mimo późnej pory sięgała centrum piekła, a duchota była porównywalna do lasu tropikalnego) by następnie rozmarzyć się w barowo-jazzowym The Girl in the Yellow DressWspólnie odegrany z Możdżerem po prostu zabił i jak dla mnie był najjaśniejszym akcentem z autorskiego repertuaru Gilmoura. Koncert został zwieńczony monumentalnym Sorrow i galopującym  Run Like Hell. Trudno wyobrazić sobie lepsze zakończenie tego magicznego wieczoru. Część osób zaczęła powoli wychodzić, ale reszta twardo skandowała i domagała się jeszcze więcej. Każdy wiedział, że całości show brakowało jeszcze trochę do całkowitego spełnienia tego rockowego misterium. Mistrz wrócił by spełnić prośbę wygłodniałej publiki.

gilmour lvie5

Tykanie zegarów zwiastowało tylko i wyłącznie, że przyszła pora na Time. Tutaj niestety muszę przyznać, że brakowało ś.p. Wrighta a obecny klawiszowiec niestety słabo podołał powierzonemu mu zadaniu zastąpienia go na drugim wokalu.  Następnie wszyscy wzięli głęboki Breathe by spokojnie oddać się Comfortably Numb, gdzie Gilmour kolejny raz udowodnił że jest jednym z najlepszych kompozytorów i gitarzystów na świecie. Kończące solo w asyście laserów wyglądało po prostu nieziemsko, niczym progresywna wojna światów. Tym razem nie było szansy na kolejny bis. Cały zespół wraz z mistrzem ceremonii ukłonił się i podziękował za wieczór.  Z tego miejsca też serdecznie dziękuję organizatorom za możliwość usłyszenia najwspanialszej i ponadczasowej muzyki na żywo. Mam nadzieję, że wam również kiedyś uda się słuchać przez blisko trzy godziny dźwięków które nie tylko towarzyszą wam przez całe życie, ale za każdym razem wywołują te same ciarki na skórze. Let’s Come On And Shine!

gilmour live 6

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , .