Grave Pleasures – Warszawa (12.08.2018)

Nareszcie. Lista kapel, w koncertach których poczytywałem za swój obowiązek uczestniczyć zmniejszyła się o jedną pozycję. Gdy odpuściłem wrocławski gig Beastmilk z In Solitude w 2014 (rozpadu tych drugich zresztą do dziś nie odchorowałem) i nie udało mi się trafić na żaden z dotychczasowych polskich występów Grave Pleasures, postanowiłem dołożyć wszelkich starań, by nie dopuścić do przegapienia kolejnej wizyty grupy Kvohsta w naszym kraju.

Okazji do wywiązania się ze złożonej samemu sobie obietnicy dostąpiłem tym razem w warszawskim klubie Pogłos, w którym zespół miał zagrać jeden z dwóch zaplanowanych na ten weekend koncertów w Polsce.

Mimo moich szczerych chęci, podróż wydłużyła mi się na tyle, że nie zdążyłem na występ supportu w postaci stołecznego bandu Mons. Kapelę odsłuchałem jednak wcześniej via bandcamp i podejrzewam, że na żywo prezentowana przez nią muzyka (choć stylistycznie znacznie oddalona od post punkowych klimatów Grave Pleasures) mogła się podobać. Szkoda, mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja tych gości w warunkach scenicznych sprawdzić.

Niedzielny koncert w Pogłosie był moją pierwszą sposobnością odwiedzenia tego lokalu, dlatego też na wejściu zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony minimalistycznym charakterem tego miejsca (nie razu wspominałem już, że jestem olbrzymim zwolennikiem małych, liczących w maksie kilkudziesięcio/kilkuset osobową publikę gigów, podczas których obcowanie z odgrywaną na żywo muzyką ma zupełnie inny charakter, niż w przypadku wyprzedanych, liczących tysięczne tłumy koncertów).

Taki też sznyt występowi Finów miał nadać kameralny charakter Pogłosu. Mała scena, niedużo miejsca dla zgromadzonych słuchaczy, bezpośredni kontakt na linii muzycy-publika i całkowita, niczym nieskrępowana interakcja.

Zaczęli z minimalnym poślizgiem od strzału w postaci Infatuation Overkill, otwierającego wydaną przed rokiem Motherblood. Po chwili w eter poszły Laughing Abyss i Death Reflects Us, którym zespół zahaczył o Climax Beastmilk.  Nie pozwalając na chwilę oddechu kapela serwowała naprzemiennie numery z dwóch wspomnianych wyżej płyt, w tym Doomsday Rainbows, You Are Now Under Our Control, Haunted Afterlife,  Be My Hiroshima, Fear your Mind, Deadenders, czy The Wind Blows Through Their Skulls. Pulsująca energia muzyki Grave Pleasures szybko udzieliła się zgromadzonej w Pogłosie publice, która z numeru na numer poczynała sobie coraz śmielej, finalnie rozkręcając pod sceną całkowicie beztroski i radosny balet.

Zaliczając dziesiątki koncertów, nie raz już miałem okazję przekonać się o prawidłowości teorii, zgodnie z którą niektóre kapelę po prostu posiadają coś w rodzaju boskiej iskry (jakiej nie sposób nabyć, czy wypracować), dzięki której potrafią bez trudu zawładnąć tłumem i wprawić go w coś w rodzaju transu. Grave Pleasures niewątpliwe tym atutem dysponuje – bezpretensjonalne zachowanie muzyków (z fenomenalnym McNerney’em na czele), całkowicie naturalny vibe, niewymuszona gracja sceniczna i szczera radość – zespół odegrał w Warszawie taką sztukę , że uśmiechy nawet na moment nie znikały z twarzy obecnych w Pogłosie uczestników imprezy.

I nie miało kompletnie znaczenia dość surowe brzmienie całości (siłą rzeczy nie dało się w klubie wykręcić jakiegoś nieskazitelnego soundu), podczas koncertu Finów ważna była wyłącznie energia, ogień i niezmącone emocje. Uwielbiam takie koncerty.

Zastanawia tylko fakt całkowitego pominięcia podczas koncertu kawałków z Dreamcrash (płyty, co ciekawe, zabrakło także na stanowisku z merchem). Choć sam jestem zdania, że to najmniej udana płyta w dorobku składu, z 2 czy 3 dobre numery można by z niej na setlistę wrzucić. Narzekać jednak rzecz jasna nie mam zamiaru, bo tego wieczoru ze sceny nie został zagrany ani jeden słaby numer.

Piękny, muzyczny wieczór zakończył się jednoutworowym bisem (Love in a Cold World) i burzą oklasków, na którą kapela w pełni zasłużyła. Było ka-pi-tal-nie.

Synu
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , .