Leprous, Klone, Maraton – Gdańsk (22.02.2020)

To był inny koncert od tych, do których jestem przyzwyczajony. Pozbawiony nawału hałasu, agresji, zapachu ludzi, dający więcej pożywki dla duszy niż zakwasów po headbangingu. Może wydać się to szalone z mojej strony, bo B90 nawet pomniejszone na potrzeby tego show jest i tak wielkie, lecz w moim odczuciu miał ten wieczór coś z wydarzenia kameralnego, gdzie kontakt artystów z publicznością był bardziej intymny, przyjacielski i bezpośredni.

Na pierwszy rzut, na scenę wyszedł punktualnie norweski zespół Maraton. B90 dopiero zaczęło ożywać, więc publiki na ich występie było niewiele, aczkolwiek bardzo energetyczny występ młodych muzyków zebranych w klubie dobrze rozruszał. Muzyka Maraton stanowczo mieści się daleko od moich zainteresowań, na koncercie za to zainteresowała, potrafiła zaskoczyć, a rozgadany frontman niezgorzej nawiązywał kontakt, dzięki czemu wszystkich do kapeli dobrze nastawił. Mieszanka djentowych łamańców z małymi wstawkami post metalu i melodyką wokalu rodem z zespołu Incubus podana w żywiołowy sposób wystarczająco mocno utkwiła mi w głowie, by zapisać w szufladkach pamięci nazwę Maraton, i zostawić tam miejsce na śledzenie przyszłych dokonań. Z takim poziomem wykonawstwa są dobrym prognostykiem na przyszłość.

Z numerem dwa, bez żadnej obsuwy zaczął zespół Klone. Francuzi promują swoje ostatnie dzieło zatytułowane Le Grand Voyage, i tak jak płyta jest ucieleśnieniem klimatu, tak koncert wywołał dosyć magiczną atmosferę. Muzycy zespołu od pierwszych taktów pokazywali wielkie zaangażowanie w występ, a to procentowało dobrym odbiorem publiczności. Show Klone przepełniony był profesjonalizmem i emocjami, czuć było także, że są znacznie bardziej zakorzenieni w scenie metalowej i progresywnej od swoich poprzedników, a doświadczenie ich przekładane jest na muzykę nowoczesną. Zdziwiłbym się także, gdyby wokalista Yann Ligner nie był fanem starego Genesis. Jego prezencja sceniczna, sposób ruszania i śpiewu bardzo kojarzyły mi się z najlepszym okresem tego zespołu, gdy wokalistą był już Phil Collins, ale jeszcze nie wtrącił się tam pop. Bardzo dobry koncert i nawet dosyć długi jak na suport, bo czterdziestopięciominutowy, co w moim uznaniu wystarczyło, by się zespołem Klone nacieszyć.

Po ponad półgodzinnej przerwie, w ciemności, na deskach klubu zaczęli pojawiać się członkowie zespołu Leprous. Wygląd sceny starannie przygotowany był na koncert Norwegów, którzy często wymieniali się na instrumentami, biegając między klawiszami i mikrofonami. Zespół zaczął od pięknej pieśni otwierającej ostatni album Pitfalls noszącej tytuł Below. Zdaję sobie sprawę, że nowy album Leprous podniósł spory raban wśród malkontentów, ale dla mnie z kolei jest pierwszym, który podoba mi się w całości i śmiem twierdzić, iż może być przełomowym w ich karierze, co zaobserwować można było choćby po reakcjach fanów i dużej frekwencji na koncercie. Below w wersji koncertowej pokazał swój pełen potencjał i zamknął usta tym, którzy twierdzili, że idą na koncert tylko dlatego, że lubią stare płyty. Jako drugi zespół zaproponował I Lose Hope, utwór ten posiada klimat mogący kojarzyć się Muse i tu już mi się zapaliła lampka, że Leprous jest w trakcie poważnych przemian i ciekawi mnie, w jakim kierunku pójdzie jego rozwój. Następnie przyszedł czas na starsze numery, najpierw Stuck z Malina, i tu widać było, że ludzie faktycznie mają lepiej osłuchane starsze kompozycje. Rzucił się mi w oczy także fakt, że lider zespołu wyszedł ze swojego comfort zone’u i większość koncertu spędził poza klawiszami, stając się pełnoprawnym frontmanem, dominując na scenie, i rozmawiając z publicznością, co jak sam wspomniał kiedyś się rzadko zdarzało. Setlista zdominowana była przez epickie kompozycje, zbudowane na kontraście delikatności z wybuchami ciężkich uderzeń i mocnej gry świateł. Półtoragodzinny set Norwegów musiał zadowolić większość fanów, mi w końcowej fazie występu zabrakło nieco żywszych kompozycji, a miks pół-akustycznych utworów spowodował, że zacząłem tracić koncentrację na koncercie. Koniec końców na drugi bis Leprous uderzył ciosem kompletnym, czyli utworem zamykającym także PitfallsThe Sky is Red to maksymalnie rozbudowana i narastająca muzyczna epopeja, która na żywo urosła do pozycji potwora o mocy orkiestry symfonicznej. W tym momencie docenię także pracę gościnnego muzyka, który przez cały koncert dodawał tragizmu do spektaklu, wzbogacając go o brzmienie wiolonczeli. Piękna sprawa, a efekt momentami wgniatający.

Nie zawiodłem się także grą sekcji rytmicznej, która w Leprous odgrywa silną rolę. Bardzo chciałbym jeszcze raz obejrzeć ten koncert z pozycji perkusisty. Baard Kolestad to w moim uznaniu jeden z lepszych bębniarzy, jakich widziałem i słyszałem w ostatnich kilku latach, a jego umiejętności najlepiej podziwiać nie tylko słuchając, ale i na nie patrząc.

W temacie podsumowania należy stwierdzić, że obejrzenie Leprous akurat w tym okresie kariery muzycznej może być newralgicznym w historii. Zespół po pierwsze nagrał genialny album, po drugie – jest w świetnej kondycji, po trzecie – nie wiadomo co przyniesie mu przyszłość i czy nie odejdzie całkowicie od sceny metalowej.

Setlista Leprous:
1. Below.
2. I Lose Hope.
3. Stuck.
4. Foe.
5. From the Flame.
6. Observe the Train.
7. Alleviate.
8. Mirage.
9. MB. Indifferentia.
10. Distant Bells.
11. Lower.
12. The Price.
13. The Sky Is Red.

Foto: niestety ja.

(Visited 2 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , .