Kurz po kolejnym z ważniejszych muzycznych wydarzeń bieżącego roku dawno opadł. Zespół, który szczytową formę zdobył dobre paręnaście lat temu nie tylko zapisał się w historii muzyki jako pionier post-metalowego szaleństwa, to za mało, by tak ich klasyfikować. Co ciekawsze i ważniejsze, Neurosis jest dziś marką bez metki, klasą bez kurtuazji, formacją ciągle podążającą własną ścieżką, nie oglądając się na mody, trendy i niezliczone kompromisy na rzecz jakiejkolwiek przyswajalności w tak zwanym środowisku muzycznym. Na przestrzeni lat niezmienną siłą Amerykanów pozostaje ich nieszablonowość. Bo nie ma drugich takich, za to podobnych mnóstwo.
Tym razem nie było łatwo zacząć sprawozdanie z jednego z dwóch koncertów Neurosis w Polsce. Pierwszy raz od nie wiadomo jakiego czasu z taką niecierpliwością czekałam na koncert, a przecież parę (-dziesiąt czy raczej -set) w życiu udało mi się doświadczyć, skąd więc ten nieład i podekscytowanie. Już wyjaśniam. Powinnam zdaje się chłodno podsumować kilka faktów, przytoczyć niuanse i subiektywnie ocenić z grubsza całość pod kątem repertuarowym, technicznym i organizacyjnym. Problem jedynie polega na tym, że zrelacjonowanie piątkowego wieczoru 26 lipca br. w warszawskiej Progresji mogę podzielić na „przed Neurosis” i mentalne połamanie „po Neurosis”. A wrażeń przecież nie brakowało, zarówno tych pozytywnych, jak i mocno nadwyrężonych różnego rodzaju emocjami.
Wieczór rozpoczął niekoniecznie dobrze mi znany band Kowloon Walled City. Przygotowałam się jednak, przesłuchałam część ostatnich dokonań formacji tuż przed koncertem, z nadzieją, że czeka mnie zaskoczenie. Nie czekało. Ciekawostką może być fakt, że nazwa zespołu pochodzi od słynnego fortu na terenie Hongkongu, który na początku miał za zadanie ostrzegać przed piratami, później natomiast wskutek rozbudowy i chińskich zmian ustroju przekształcił się w enklawę przestępców, burdeli, dzikiego państwa w państwie, i w końcu osiedle zburzono. Specjalnie, z premedytacją sprawdziłam tło zespołu – podwaliny i koncept pod swój repertuar Panowie przygotowali solidny, jednak nijak nie udało mi się wejść w tę ich smołę i sludge’owo/doomowo/post-metalowe propozycje. Amerykanie nie zdołali mnie zainteresować, choć technicznie wszystko wydawało się w najlepszym porządku, może z wyjątkiem wokalu, w którym brakowało mi… mocy. Nie tym razem, może to nie ten czas, może nie ten support.
Zgoła inne emocje wywołał doom metalowy Yob. Skład po raz pierwszy widziałam całkiem niedawno na jesieni ubiegłego roku, wtedy byłam pod wielkim wrażeniem umiejętności utrzymania zainteresowania w psychodelicznych aranżach, czasem rozciągniętych, czasem wyciszanych powoli i transowo. Podobnie ckliwie i nieswojo poczułam się na koncercie Amerykanów w Progresji. Dowodzony przez Mike’a Scheidta zespół potrafi stworzyć wyjątkową atmosferę, snując swoje ponure muzyczne opowieści, podbijane charakterystycznym basem i świetną pracą perkusji, plus rewelacyjnymi wokalami frontmana. O takiej sile w głosie dokładnie myślałam, bezskutecznie szukając takowej w zespole wyżej wymienionym. Przeszkadzały nieco ciut za długie przerwy pomiędzy utworami i niestety akustyczne niedociągnięcia. Coś niedobrego dźwiękowo działo się do połowy 45-minutowego setu, jednak ostatecznie nie mogę uznać tego koncertu za nieudany. Zwyczajnie. Trójka Panów w średnim wieku potrafiła wykrzesać kawał porządnego, smolistego i przygniatającego brzmienia, mimo pewnych niedostatków czy niesprzyjających do końca warunków. Co ciekawe zdaję sobie sprawę, że sporo publiki było odmiennego zdania, sądząc po wypełnionym po brzegi ogródku piwnym i gromkich rozmowach poza salą koncertową. Cóż, bywa i tak. Za najciekawszy moment uznaję paradoksalnie chyba najtrudniejszy numer setlisty Atma z płyty o tym samym tytule (2011) – nie można nie docenić możliwości i rozpiętości wokalnych Scheidta od niskiego growlu do histerycznego wrzasku, opartych na kanwie najróżniejszych emocji, bynajmniej nie pozytywnych. Bardzo dobry set.
Setlista Yob:
Quantum Mystic
The Lie That Is Sin
Our Raw Heart
Atma
Burning the Altar
Na headlinera nie trzeba było długo czekać. Progresja zapełniła się fanami najróżniejszej maści, ale nie na tyle, żeby brakło oddechu. I dobrze, ten wieczór był duszny pod wieloma względami, i fizycznie, i psychicznie. Z miejsca muszę stwierdzić, że fenomen Neurosis jest ciągle aktualny. Panowie słusznego wieku, bez fajerwerków, bez żadnej oprawy wizualnej, bez ceregieli weszli na scenę i zaczęli sztandarowym A Sun That Never Sets (2001). I zaczęło się to niesamowite przyciąganie na linii publika-zespół, którego nijak nie dało się uniknąć. Dla niektórych fanów każdy kolejny numer graniczył z mistycyzmem. Szkoda jedynie, że to nie był niestety technicznie idealny koncert. W drugim numerze Panom spalił się wzmacniacz, w pośpiechu więc i w lekkim zdenerwowaniu robili co mogli, by ruszyć z setem dalej. Potem było już tylko lepiej, do utworu Given to the Rising niemal ekstatycznie, gęsto i hipnotycznie. Panowie byli dość statyczni, Scott Kelly i Steve Von Till na zmianę dzielili się wokalami, przy czym Kelly wydawał się bardziej ekspresyjny (jeśli można tak w ogóle powiedzieć), choć uwagę skupiał również Noah Landis ze swoją konsoletą elektronicznej perkusji i specyficznymi instrumentami klawiszowymi.
Podczas utworu Reach niestety ktoś z publiki doznał urazu lub zemdlał, zespół to zauważył i przerwał numer, upewniając się, że poszkodowana osoba otrzymała pomoc i wszystko w porządku. Numeru niestety nie skończyli, ruszyli zaś z szybszym To The Wind z albumu Given To the Rising (2007), zakończonym taką smołą i growlem, że każdy malkontent mógł właśnie zwijać manatki i więcej się nie odzywać. Set wieńczył równie sztandarowy, co pierwszy utwór – Stones from the Sky, którego publika nie omieszkała uhonorować i nuciła nawet riffy, wyśpiewując potem refren (czytaj: drąc się niemiłosiernie). Bisów tradycyjnie nie było, oklaski trwały długo, emocje wisiały w powietrzu jeszcze kilkanaście dobrych minut po zejściu Neurosis ze sceny. To był, proszę państwa, jeden z „tych” koncertów, które się pamięta całe życie.
Setlista Neurosis:
A Sun That Never Sets
My Heart for Deliverance
A Shadow Memory
At the Well
Bending Light
Given to the Rising
Reach
To the Wind
End of the Harvest
Stones from the Sky
Można by godzinami dywagować, jaki wkład w muzykę metalową w nieklasycznej odmianie mają starsi już Panowie z Neurosis. Fakty są jednak proste – post-metal, post-something i cała reszta pochodnych w mniej lub bardziej podobnych kategoriach można wymieniać na te „po Neurosis„, bo „przed” przecież niekoniecznie wiele w tych wariacjach należałoby tak sumiennie rozkładać na czynniki. Może nie jest to już najpopularniejszy zespół, może Cult of Luna, niegdyś ISIS, teraz Amenra, a w Polsce piękni Panowie z Blindead są bliżej dzisiejszemu słuchaczowi muzyki trudnej, zimnej i przesterowanej na różne levele, jednak wracam do tych prostych faktów – Neurosis pozostaną przyczynkiem całego zamieszania i mam nadzieję nie raz jeszcze pokażą, czym są korzenie tego rozbudowanego post-przedsięwzięcia. I do tego takie to wszystko osobliwie miłe i piękne. Takich pasji w muzyce potrzeba najbardziej.
Do następnego!
Autorem zdjęć jest Kamil Downarowicz
- Podsumowanie roku 2023 wg redakcji KVLT - 6 stycznia 2024
- Summer Dying Loud 2023 – Aleksandrów Łódzki (8-10.09.2023) - 26 września 2023
- Mystic Festival 2023 (Gdańsk) - 28 czerwca 2023
Tagi: ale emocje, Amenra, Blindead, Cult Of Luna, doom metal, Isis, Knock Out Prodcutions, koncert, Kowloon Walled City, live, Mike Scheidt, Neurosis, post something, post-metal, progresja, Progresja Music Zone, relacja, Scott Kelly, Sludge, Yob.