Summer Dying Loud 2019 – Aleksandrów Łódzki (06-08.09.2019)

Już od 10 lat lato umiera głośno w Aleksandrowie Łódzkim, niewielkiej mieścinie, która na początku września zamienia się w siedlisko wielbicieli muzyki różnej, z przewagą brzmień ciężkich. Festiwal Summer Dying Loud to niemal obowiązkowy przystanek dla fanów metalu i gatunków pobocznych, który stanowi idealne zwieńczenie festiwalowego okresu letniego, wakacji, urlopu, i tym podobnych punktów docelowych najlepszego okresu w roku, jakim jest schyłek lata. Dla naszej redakcji to również najlepsza i jedna z ciekawszych w ofercie okazja na konfrontację muzycznych gustów, wspólne świętowanie i spotkanie przyjaciół polskiej sceny najróżniejszej maści. Zapraszamy do relacji z kolejnej, świetnie zorganizowanej imprezy Summer Dying Loud 2019!

Dzień I, 6 września – PIĄTEK

15:00 – 15:30 – Tankograd
16:00 – 16:30 – House of Death
17:00 – 17:45 – Entropia
18:15 – 19:00 – Materia
19:30 – 20:30 – Onslaught
21:00 – 22:00 – Aborted
22:30 – 23:45 – Paradise Lost
00:15 – 01:15 – Blindead

red. Łukasz 

Ciepłe piątkowe festiwalowe popołudnie rozpoczął warszawski Tankograd. Ci, którzy na występie doomowej załogi postanowili się nie zjawiać (lub z jakichś przyczyn nie mogli) mogą żałować – choć wystylizowany na wojennych żołdaków kwartet spędził na scenie jedynie pół godziny, to w zupełności wystarczyło, aby ich debiutancki Totalitarian trafił na moją listę „do sprawdzenia”. Wprawdzie rozpoczęcie festiwalu powolnymi, doomowymi brzmieniami mogło być odrobinę kontrowersyjne, wszak nie jest to zbyt żywiołowa odmiana metalu, jednak moim zdaniem kapela wyszła z tej sytuacji obronną ręką, za swój występ zbierając oklaski od niestety niewielkiego zbiorowiska spod sceny.

Więcej osób pojawiło się za to na kolejnym w rozpisce House of Death, dla którego występ na tegorocznej edycji Summer Dying Loud był debiutem scenicznym. Jest to kolejny z projektów znanego głównie z Acid Drinkers Tomasza Pukackiego, tym razem będący niejako kontynuacją Anti Tank Nun. Co ciekawe, Titus w swoim chyba już firmowym czarno-czerwonym wdzianku zajmował się tu jedynie grą na basie – funkcję wokalisty zespołu pełni zwycięzca jednej z edycji znanego programu rozrywkowego The Voice of Poland, niejaki Juan Carlos Cano. Meksykanin, a raczej jego śpiew, przypomniał mi dlaczego nie oglądam takich programów – występ House of Death generalnie można by określić jako „mało porywający”, a gdy zwycięzca TVoP zaczynał śpiewać, robiło się jeszcze gorzej. Przysłowiową wisienką na torcie był tutaj cover Black Sabbath, który można skomentować słowem, jakiego lepiej tutaj nie przytaczać.

red. Piotr

Entropia mnie zaskoczyła. Dlaczego? Myślę, że przede wszystkim dzięki urozmaiconej setliście. Usłyszałem chyba najlepsze kawałki z wszystkich trzech płyt. Dostaliśmy i typowy post-black, bardziej psychodeliczną odmianę black metalu, jak i totalnie odjechany krautrock. Takie zestawienie prezentowało się wyśmienicie, bowiem widząc na żywo wcześniejszą odsłonę Entropii nie pałałem takim entuzjazmem. A tutaj popadłem w trans i „obudziłem się” po zakończeniu setu dolnośląskiego kwintetu. I tego pozytywnego odbioru nie popsuła nawet pora koncertu, a wszyscy wiemy, że taka muzyka najlepiej „wchodzi” w totalnym mroku.

Pomimo tego, że tegoroczna edycja SDL została ubogacona większą ilością zagranicznych kapel, to jednak bardzo wyczekiwałem występu zespołu Materia, którego progres muzyczny i rozgłos na scenie, zarówno polskiej, jak i poza granicami naszego kraju, to niemal sukces. Na dodatek kilka dni wcześniej wyszła nowa płyta zespołu, więc była to idealna pora na sprawdzenie, jak chłopaki prezentują nowe utwory w wersji live. Wulkan energii, muzyczny profesjonalizm, etc. – mógłbym tak wymieniać bez końca. Połamany metal, djent wymieszany z progresywnym metalem, coś wspaniałego. Koncert zabrzmiał naprawdę mocno i selektywnie, a nowe utwory na żywo to cios za ciosem. Może cała płyta nie jest tak mocna jak We Are Materia, ale single na żywo fajnie zróżnicowały koncertową setlistę. Muszę również wspomnieć o fantastycznych partiach wokalnych, a z tego co słyszałem moja opinia nie jest odosobniona. Wszystkich niezdecydowanych zapraszam na najbliższą trasę koncertową zespołu Materia, która startuje na początku października.

Onslaught przeszedł bez echa nie wiedzieć czemu, choć powodów może być całkiem sporo – jednym z nich była konsumpcja, kilka spotkań, a następnie gaszenie pragnienia w strefie gastronomicznej. 

red. Łukasz

Belgowie z Aborted to już marka, której nikomu siedzącemu w świecie death metalu nie trzeba przedstawiać. Ich studyjne dokonania są brutalne i bezkompromisowe – dokładnie tak jak sceniczne występy. Od pierwszych dźwięków TerrorVision aż do końca mashupu Threading on Vermilion Deception z The Saw and the Carnage Done festiwalowy teren ogarnęła straszliwa jatka. Zespół przechodził przez wszystkie grane utwory jak taran, nie zatrzymując się ani na moment, nie biorąc jeńców, i pozostawiając po sobie jedynie zniszczenie. I wiecie co – podobało się! Belgom w godzinę udało się jeszcze bardziej podsycić mój apetyt na ich październikowy koncert w warszawskiej Proximie.

red. Synu

Ech, Paradise Lost. Nakręcałem się na ten koncert niemożebnie. Dość powiedzieć, że był to dla mnie (pod względem oczekiwań) jeden z najważniejszych występów całego festu. Liczyłem na godny set z numerami z moich ukochanych Icon i Draconian Times na czele, słowem – chciałem zobaczyć Brytoli w formie i dobrej kondycji. Rzeczywistości jednak nie zaklnę i choć jestem w stosunku do tego zespołu mocno nieobiektywny, nie ukryję faktu, że wyszło raczej na pół gwizdka. Szczególnie na początku, który Holmes położył wokalnie dość spektakularnie. Później było na szczęście nieco lepiej, choć do końca raczej zachowawczo i z rezerwą. Szkoda, bo setlista przy lepszym wykonaniu dawała szansę na naprawdę cudny gig. No nic, może następnym razem.

Czego nie dali Anglicy, Polacy dostarczyli z nawiązką – Blindead. Co ciekawe całej tej Niewiosny (poza numerem singlowym) nie słuchałem przed koncertem ani razu. No, jednak na scenie zameldował się w końcu Nihil, pieprzony czarodziej – wyszedł jak po swoje, skradł uwagę, charyzmą i sugestywnością porozstawiał resztę peletonu po kątach. Muzycy Blindead (choć przyznać trzeba, że robili to bardzo sprawnie) wydawali się jedynie asystą. Pierwszy dzień nie mógł się lepiej skończyć!

Dzień II, 7 września – SOBOTA

13:00 – 13:30 – Wostok
14:00 – 14:30 – Shodan
15:00 – 15:45 – Red Scalp
16:15 – 17:00 – Major Kong
17:30 – 18:15 – Voidhanger
18:45 – 19:30 – Imperator
20:00 – 21:00 – Lucifer
21:30 – 22:30 – Tribulation
23:00 – 00:30 – Triptykon
01:00 – 01:45 – ROSK

red. Joanna

Sobotę rozpoczęliśmy od solidnej dawki rodzimej sceny. Na początek szybkie przetasowanie spod znaku HC od lublińskiego Wostok, który zebrał dość mierną publikę, ale umówmy się – i tak było nie najgorzej, zważywszy na godzinę rozpoczęcia koncertowego dnia. Kolejno na scenę wkroczyli Shodan i ich death metalowa aura w każdym możliwym tego słowa znaczeniu. Poprawnie, ale czy coś więcej? Niekoniecznie na tyle, aby zatrzymać się pod sceną na dłużej. Następnie stonery i rockery w wykonaniu Red Scalp i Major Kong. O ile pierwszy zespół wpadł w fajny trans i zainteresował przede wszystkim dobrymi melodiami, tak drugi odpuściliśmy ze względu na logistyczne zobowiązania.

red. Łukasz

Ruszyliśmy pod scenę po krótkiej reorganizacji, tymczasem pogoda zwiastowała najlepsze – zimno i deszcz. Choć problemy techniczne utrudniły zespołowi Voidhanger sprawne poprowadzenie początkowej fazy swojego występu, to w żaden sposób nie wpłynęły one na członków kapeli, którzy po uporaniu się ze wszystkim jak gdyby nigdy nic po prostu dawali czadu. Występy śląskiej formacji słyną z bardzo wysokiego poziomu i tym razem również nie było wyjątku.  Ciosy wyprowadzane przez zespół mogły swoją mocą przygnieść, a bawiąca się pod sceną publiczność również dała z siebie absolutnie wszystko. A przecież trzeba było mieć jeszcze siły na nadchodzący koncert Imperatora.

red. Joanna

No właśnie, trzeba było siły i trochę uwagi. O łódzkim Imperatorze może wypada mówić w kategoriach polskiej legendy, znamiona takowej zespół posiada, albo weteranów sceny. Album The Time Before Time (który powstał 28 lat temu!) przez niektórych fanów do tej pory cieszy się uznaniem w śmierć metalowej historii. I jak się okazało publika doskonale wiedziała z czym należy zjadać taki kawał solidnej łupanki. Nie zabrakło więc znanych Eternal Might czy Abhorrence, które otwierają ich jedyny studyjny krążek. Następnie wycieczka przez utwory z ww. albumu i numer Święta wojna na finał. Forma była, pomrukiwania i złowieszcze komentarze ze sceny były, zainteresowania z mojej strony na dłuższą metę brak. Z sentymentu jednak sprawdziłam i nie żałuję, raczej pominę kolejnym razem z premedytacją, mimo że mnie się podobają melodie, które już raz słyszałam.

red. Annika

Po władającym sceną zespole Imperator doczekaliśmy się zejścia samego lucyfera na ziemię. Szwedzką formację Lucifer, inspirującą się klasycznym rockiem z wpływami doomu i stonera spokojnie można zaliczyć do niespodziewanych objawień muzycznych, jakie w ostatnich latach zyskały rozgłos w metalowych kręgach zainteresowania. Ich występ na tegorocznym SDL był na to doskonałym dowodem. Jak przynoszący światło Lucyfer, tak kapela pojawiła się na skąpanej w blasku scenie i zaserwowała Faux Pharaoh jako pierwszą kompozycję. Następnie hipnotyzujący kawałek Abracadabra rzucił czar na widownię, która mimo solidnego deszczu wytrwale pozostała pod barierkami. Fani nie odwracali wzroku od rozgrywającego się na scenie spektaklu, bo właśnie na takie miano zasługiwał koncert Lucifer. Choć brawa za tak udany show należą się przede wszystkim mistrzyni ceremonii Johannie Sadonis, nie można zapomnieć o znakomitych partiach perkusji odgrywanych przez zasłużonego w Entombed Nicke Anderssona. Kolejnym bardzo pozytywnym aspektem występu Lucifer było to, jak zgrani byli artyści, którzy na scenie wyraźnie byli w swoim żywiole, oddani koncertowi bez reszty. Jeśli zastanawia Was, skąd tyle kierowanych pod adresem zespołu słów uznania, koniecznie sprawdźcie ich podczas następnej wizyty w Polsce. Ekipa z Lucifer zabiera się przecież za trzeci album, a promowanie go nie obejdzie się bez trasy!

Szwedzkie zespoły nie przestawały zachwycać festiwalowej publiki, czego świetnym przykładem był show Tribulation. W tym przypadku słowo „show” jest wyjątkowo trafne, gdyż zgrana ekipa z Północy potrafi zaabsorbować tłumy swoimi występami utrzymanymi w klimacie gotyckiego horroru.
Ci, którzy przegapili tegoroczną trasę zespołu z przystankami w Poznaniu i Warszawie, mogli nadrobić zaległości na SDL i przekonać się, jak spektakularnie wypada na żywo. Tribulation pokazali, że swobodnie czują się zarówno na deskach klubu, jak i festiwalowej scenie, i na powitanie zagrali Lady Death ze swojego najnowszego albumu. Już podczas pierwszego utworu można się było wsłuchać w charakterystyczne dla Tribulation połączenie przebojowości z dramatyzmem oraz gotyckim klimatem. W dodatku przekrojowa setlista, na której zagościły między innymi rewelacyjna Melancholia, instrumentalne Ultra Silvam oraz wprawiające w zachwyt The Lament zdecydowanie sprawdziła się na żywo. Fantastyczny występ, z którym mogło konkurować jedynie mistrzostwo, jakim na scenie popisała się gwiazda drugiego dnia festiwalu, czyli Triptykon.

Jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie zespołów tegorocznego SDL była niezmordowana załoga dowodzona przez Toma G. Warriora, która znowu udowodniła, że jest w znakomitej formie koncertowej. Na występ Szwajcarów zgromadziła się pokaźna widownia, a od momentu zgaszenia świateł, w którym rozległo się posępne intro Totengott, publika zastygła w oczekiwaniu. Wkrótce na scenę weszli powitani entuzjastycznymi okrzykami artyści i bez zbędnych ceregieli zabrali się za Procreation (of the Wicked). Ponadczasowy utwór Celtic Frost wykonany w stylu Triptykon miał jeszcze cięższe brzmienie, ale zachował chwytliwość oryginału. Rzecz miała się podobnie z klasykami takimi jak Dethroned Emperor czy Circle of the Tyrants. Kompozycje wcześniejszego zespołu Thomasa Gabriela Fischera kontrastowały z materiałem należącym już do muzycznego dorobku Triptykon. Utwór Goetia rozpoczął się od elektryzujących, budujących napięcie riffów, by następnie zrobić piorunujące wrażenie wykrzykiwanym tekstem. Można śmiało powiedzieć, że ciemność sączyła się z głośników podczas rozrywającego serce Abyss Within My Soul, hipnotyzującego Altar of Deceit oraz klimatycznego Tree of Suffocating Souls. Triptykon należy zaliczyć do zespołów, które właściwie nie dają złych koncertów, a ponadto perfekcyjnie zestawiają grane na żywo kawałki. O ile repertuar samego Triptykon potrafi być przytłaczający, klasyczne kawałki Celtic Frost gnają do przodu z nieposkromioną energią, gwarantując wprost szaleńcze pogo i machanie głową w pierwszych rzędach. Fajne przeżycie, po którym pozostaje mieć nadzieję, że zespół wkrótce wróci do Polski, by przyprawiać kolejnych słuchaczy o ciarki i wgniatać w ziemię ciężkością prezentowanego materiału. Ough!

red. Joanna

Na zakończenie sobotnich wojaży pozostały w zanadrzu stołeczne łobuzy z ansamblu ROSK, którzy zdążyli poważnie namieszać na scenie metalowej w ostatnim czasie. Widać ich dosyć często, a słychać coraz lepiej i za każdym razem z innym polotem. ROSKi zwyczajnie postawili na nogi najbardziej wytrwały tłum pod sceną i zrobili to z właściwą sobie klasą. Kto nie słyszał post black metalu w wykonaniu tychże, musi się pospieszyć i łapać ostatnie koncerty, bo Panowie w takim anturażu i z takim repertuarem (debiutancką Miasmą) występowali przedostatni raz. Za chwilę wychodzi nowa płyta w totalnie innym stylu, ale z podobnym vibem – zimno, smutno, klimatycznie i z wielkim wyczuciem. SDL w sobotę zakończył się tymczasem w oparach wrzasków i trzasków, z iście szatańską energią w pięknej oprawie z wizualami. Było bardzo dobrze! I bardzo zimno!

Dzień III, 8 września – NIEDZIELA

13:00 – 13:30 – Dante
14:00 – 14:30 – The Dog
15:00 – 15:45 – Tenebris
16:15 – 17:00 – LIK
17:30-18:15 – Belzebong
18:45 – 19:45 – Gold
20:15 – 21:15 – Mustasch
21:45 – 23:00 – Bloodbath

red. Piotr

Po pierwszych niedzielnych występach oczekiwałem sporo. Może aż za dużo. Choć bardzo wyczekiwałem koncertu supergrupy Dante (w skład której wchodzą Łukasz (Antigama), Daray (Dimmu Borgir), Yony (ex-Obscure Sphinx) oraz Majk (PLAN, Noko), i postawiłem sobie za punkt honoru dotarcie pod scenę o 13.00 rano, ostatecznie ta progresywna dawka riffów wymieszana z groovem nie wywołała aż takiego wrażenia, na jakie liczyłem. Zabrakło jakiegoś szaleństwa, przecież wszystko się zgadzało. Może to kwestia tego, iż był to debiutancki występ? Trudno mi jednoznacznie powiedzieć. Nie pozostaje mi nic innego jak poczekać na nowy album, który ma się ukazać jeszcze w tym roku i sprawdzić formę chłopaków podczas klubowego koncertu. Kibicuję!

Z różnych względów, logistycznych, gastronomicznych i organizacyjnych, nie udało mi się skupić na koncercie wrocławskiej formacji The Dog w klimacie HC, choć jako tło nieźle się prezentowali. Niestety zupełnie zawiodłem się podczas koncertu death metalowego zespołu Tenebris. Anonsowany jako legendarny zespół z lat 90. dawał nadzieję na coś ciekawego, do tego nie znałem zupełnie studyjnych dokonań formacji. I chyba już nie poznam. Totalnie nie moja bajka, pora koncertu też dość trudna. Było to dyskusyjne muzyczne doświadczenie od początku, więc po drugim numerze postanowiłem czas spędzić w strefie gastronomicznej.

red. Synu

SDL to nie tylko duże nazwy i sprawdzone załogi. Najlepszym tego dowodem okazali Szwedzi z Lik. Grupa młoda, choć brzmiąca jakby szwedzki dm wyssała z mlekiem matki. Środek dnia, pod sceną raczej luźno, a koncert swoim ogniem i powerem mógł zawstydzić niejednego headlinera. Poznałem ich przy okazji zeszłorocznej premiery Carnage, a koncert w ramach festu tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że warto się tym chłopakom bacznie przyglądać.

red. Łukasz

W to zimne niedzielne popołudnie zdecydowanie potrzeba było przeżyć duchowych i właśnie o tę kwestię zadbał kielecki BelzebonG. Ich występ był dla publiki głodnej stonerowych rytmów (albo po prostu już odczuwającej głód) czymś, powiedzmy, mistycznym. W sunących powoli, jakby leniwo dźwiękach (z RE-WE-LA-CYJ-NYM Pot Fiend na czele) można było zarówno zatracić się, jak i zrelaksować… Po prostu totalny odlot. Panowie przez swoje trzy kwadranse zrobili niezły dym (gra słów zamierzona) i wiem już, że kolejnej okazji na doświadczenie ich koncertu w mojej okolicy na pewno nie przepuszczę. Tym bardziej że wydaje się, iż w ciemnym klubie wrażenia z obcowania z kieleckim walcem będą jeszcze lepsze.

red. Annika

W składzie imprezy zagościły zespoły, których twórczości nie sposób przyporządkować jednemu, ściśle określonemu gatunkowi. Jednym z przykładów był wymykający się normom i utartym schematom Gold. Artyści flirtowali bowiem z przystępnym rockiem, by w następnej chwili przenieść się w oniryczne, hipnotyzujące klimaty i eksperymentować z godną podziwu fantazją. Grupie z Holandii bezbłędnie wyszło zbudowanie intrygującego pejzażu dźwięku, który urzekał podszytym melancholią klimatem. Gęsta ściana dźwięku pomagała zbudować dramatyzm, co po mistrzowsku oddał utwór Taken by Storm, a powtarzające się motywy muzyczne sprawiły, że Please Tell Me You’re Not the Future brzmiało niczym litania przepełniona niepokojem o tytułową przyszłość. Znakomity występ Gold pokazał, że przekazywaniu silnych emocji w muzyce niekoniecznie musi służyć „nawalanka” w postaci growlu przebijającego się przez natłok agresywnych dźwięków. Rozgoryczenie, uczucie pustki i samotność równie dobrze można oddać dzięki oszczędniejszym, bardziej stonowanym środkom i Gold udowodnili, że w tej kwestii mają wiele do powiedzenia. Mimo pewnych niedostatków technicznych, warto było zobaczyć koncert do końca.

red. Synu

Mustasch – choć studyjnie nie śledzę dokonań zespołu od dobrych 10 lat (w pewnym momencie Szwedzi skręcili w zbyt wymuskane i stadionowe jak dla mnie klimaty) na koncercie bawiłem się świetnie. Luzackie podejście, bezkompromisowa zabawa, cudne wykonanie, umiejętność przekazania towarzyszącego zespołowi entuzjazmu – to wszystko zadecydowało o rewelacyjnym gigu. Było tam wszystko, z pianinkiem wtaszczonym na scenę i bourbonem lanym na publikę przez rozzuchwalonego Ralfa Gyllenhammara. Śmiech, taniec, rock’n’roll!

red. Annika 

Skoro nadeszła śmierć lata, na koniec musiał wybrzmieć śmierć metal. A żeby godnie uczcić zakończenie festiwalu, scena podczas finału SDL należała do Bloodbath. Wybór zespołu na headlinera trzeciego dnia imprezy okazał się strzałem w dziesiątkę po nostalgicznym niedosycie Paradise Lost oraz ciężkim i smoliście czarnym metalu prezentowanym przez Triptykon. Bloodbath wraz ze swoim bezkompromisowym death metalem świetnie wpasowali się jako ostatni zespół tegorocznej edycji SDL. Widownia szalała już na dobre podczas rozpoczynającego set Fleischmann, a młyn pod sceną rozrastał się w niesamowitym tempie. Kolejne grane z zaciekłością kawałki Chainsaw Lullaby i mocne, singlowe Bloodicide były dodatkowym potwierdzeniem, że zespół świetnie promował swoje zeszłoroczne wydawnictwo i siał spustoszenie najnowszym materiałem. Nie zabrakło również obowiązkowych klasyków, z których szczególne ożywienie wywołały Cancer of the Soul oraz So You Die. Występ Bloodbath zakończyła (dla wielu zbyt wcześnie) kompozycja, w której, jak dla mnie, skomasowała się miażdżąca brutalność death metalu najwyższej próby, czyli niezastąpione Eaten. Refren ochoczo podchwyciła widownia wykrzykująca tekst wraz z Nickiem Holmesem, którego wokal był zdaje się w lepszej formie niż podczas piątkowego występu Paradise Lost. Ostatni niezmordowani fani nie odmawiali sobie zdzierania gardeł, intensywnego headbangowania i uczestniczenia w iście piekielnym pogo, i z pewnością mieliby energię na kilka bisów. Jeśli lato w 2020 ma dogorywać przy takich właśnie dźwiękach, to w moim koncertowym kalendarzu z pewnością znajdzie się kolejny wyjazd na Summer Dying Loud!

 

To by było na tyle drogie dziatki! 26 zespołów, 3 bogate muzycznie dni, dziesiątki pozytywnych wrażeń i jeszcze więcej emocji. Choć często różnimy się w opiniach, oczekiwaniach i mamy różne gusta (bywa, że skrajnie), redakcyjnie zgodnie uznaliśmy, że pierwszy dzień SDL 2019 należał do Blindead, drugi do Tribulation, zaś trzeci pochłonął Bloodbath. Słowo należy się organizacji samego eventu, która jak co roku stała na najwyższym poziomie. Festiwal jak zwykle podzielono na strefy koncertową, gastronomiczną i namiotową. Były miejsca dla mediów, mercze, mini-salon plenerowego tatuażu, galeria obrazów do kupienia, stoiska z ciuchami dla metali i gadżetami dla wszystkich. Sam format ciągle jednak w jakiś sposób kameralnego eventu świetnie się sprawdził, żadnych spektakularnych potknięć nie było. Tomasz Barszcz i Remigiusz Mielczarek wraz ze swoją niezmordowaną świtą po raz kolejny jako sprawcy całego zamieszania stanęli na wysokości zadania ponad skalę. Dziękujemy, nie przestawajcie! W wielkim skrócie i po zebraniu wszystkich emocji naszych redaktorów w całość należy jednoznacznie podkreślić, że Summer Dying Loud kolejny raz nie zawodzi, nie można tej imprezy pomijać, nie należy o niej zapominać, w końcu często jest tak, że nie.

Do następnego!

Autorem zdjęć jest Aleksander Honc – Photocoder.pl

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , .