Cradle Of Filth „Hammer Of The Witches” (2015)

Ciekawe są losy niektórych zespołów. Raz jesteś na szczycie, by za przysłowiowe pięć minut nikt o tobie nie pamiętał. Popularne Kredki także tego doświadczyły. Byli na topie artystycznym (pierwsze wydawnictwa), byli też na szczycie popularności, czyli w okresie „Cruelty And The Beast” i „Midian”, co zaowocowało nawet kontraktem wydawniczym z Sony Music. A potem tak się chyba rozleniwili swoim sukcesem, że sami nawet nie zauważyli, kiedy spadli do drugiej, czy nawet trzeciej ligi. Oglądając ich koncerty można było czuć zażenowanie, słuchanie ostatnich albumów powodowało poczucie, że straconego czasu nikt nam nie odda. Przy okazji premiery „Hammer Of The Witches” Anglicy obwieszczali, że wracają z formą, jakiej u nich dawno nie widzieliśmy. W mediach posypały się entuzjastyczne recenzje, fani ruszyli do sklepów, co znalazło odbicie w statystykach sprzedaży. Czyli co, wielki powrót na wspomniany szczyt? Niekoniecznie, ale na pewno warto zapoznać się z tym albumem bliżej.

Na jedenasty longplay Brytyjczyków składa się 8 utworów plus 3 instrumentalne „przerywniki”, całość zamyka się w 56 minutach. I dobrze, bo zdarzało się przecież Cradle Of Filth przesadzić z długością swoich płyt (by wymienić „Damnation And A Day”, na którym upchnięto 77 minut muzyki).

Na pewno przesadą jest twierdzenie, że „Hammer Of The Witches” to powrót do korzeni i że słychać tu echa pierwszych albumów. Nie jest to album tak bezpośredni i wściekły jak debiut, nie tak jadowity i agresywny jak „V Empire”, nie tak klimatyczny jak „Dusk And Her Emrace”. Chcąc wskazać jakiś odpowiednik z przeszłości, należałoby wskazać raczej „Midian”, mamy tu bowiem podobną atmosferę jak i melodykę. Choć należy też dodać, że takich hitów, jak „Her Ghost In The Fog” niestety na nowym albumie nie uświadczymy. Nie brakuje jednakże chwytliwych momentów, główny motyw z „Blackest Magick In Practice” trudno wyrzucić z głowy nawet po pierwszym przesłuchaniu. Tak samo z melodią graną na skrzypcach w singlowym „Right Wing Of The Garden Triptych”. Same utwory, jak to u Kredek, są wielowątkowe, tu nie ma miejsca na jeden riff powtarzany przez pięć minut. Dani i spółka dbają o to, by kompozycje miały zamkniętą strukturę, ale równie ważna jest różnorodność pomysłów, temp, klimatów, emocji. Dobrym przykładem będzie „Deflowering The Maidenhead, Displeasuring The Goddes” który pędzi już od pierwszej sekundy, po czym jeszcze bardziej przyspiesza będąc prowadzonym przez siarczysty riff; z czasem pojawiają się symfoniczne zwolnienia przerwane mocną solówką, a całość w okolicach piątej minuty zmienia charakter na bardziej klasyczny i melodyjny, co podkreśla świetne heavymetalowe solo, o które raczej prędzej byśmy posądzili Iron Maiden, niż Cradle Of Filth. Opisywany utwór nie jest wyjątkiem, wiele się dzieje w każdej kompozycji. Trzeba jednak przyznać, że nie każdy pomysł jest ciekawy, a nie każdy riff zmusza do machania banią, bądź przynajmniej tupania nogą. Po wielu przesłuchaniach takie piosenki jak „Onward Christan Soldiers” czy „Yours Immortaly…” nadal za cholerę nie chcą mi wejść do głowy.

Jaka jest więc prawda o najnowszym krążku Anglików? Na pewno nie wytrzymuje porównań z klasycznymi pozycjami z lat 90, ale po asłuchalnych paru ostatnich albumach jest na pewno krokiem we właściwym kierunku. Słuchanie Kredek znów jest przyjemne, a o to chyba przecież chodziło.

Ocena 7/10

(Visited 3 times, 1 visits today)

Tagi: , , , .