Tesseract – „Sonder” (2018)

Brytyjski kwintet Tesseract to zjawisko w metalu progresywnym nie tyle ciekawe, co absolutnie mnie pochłaniające. Zespół na przestrzeni lat sukcesywnie umacnia swoją pozycję w nowoczesnym traktowaniu metalu, zmieniając kierunki poszukiwań nowych rozwiązań, łączenia elementów ciężkości z melodiami, a jednocześnie wciąż umiejętnie wykorzystując podwaliny niestandardowych polirytmicznych podziałów, których niejako byli pionierami. Z każdym albumem, począwszy od debiutanckiego, ciężkiego i surowego One (2011), poprzez konceptualny Altered State (2013) i wyważony Polaris (2015), ich specyficzny, często wywindowany djentowy sound ewoluował, przyciskał, zupełnie zanikał albo wracał do początku, jak sądzę po to, aby na końcu stwierdzić, że Tesseract jest po prostu marką. Wraz z czwartym albumem pt. Sonder, którego premiera przewidziana jest na 20 kwietnia br., zespół osiągnął równowagę pomiędzy potężnymi riffami a atmosferycznymi momentami na takim poziomie, że nie sposób odmówić im tej unikatowości, która świadczy o istocie twórców. 

Sonder tworzy 8 utworów o stosunkowo niedługim czasie trwania niespełna 37 minut, które jednak w zupełności wystarczą, aby zachłysnąć się propozycją Brytyjczyków od początku do końca. Album otwiera singlowy Luminary, który z miejsca kojarzy się z typowym już, „tesseractowym” przepisem na przebój – ciężkie, wolno opadające riffy, czysty, porażający techniką wokal i melodyjne haczyki. Takimi patentami Panowie operują kilka razy, włączając drugi singiel Smile (ciekawszy w charyzmatycznej wersji albumowej) czy Juno. Osobną kwestią są rozbudowane Beneath My Skin i Mirror Image, które z powodzeniem można nazwać kontynuacją kierunku obranego na najbardziej dotychczas przystępnym szerszej publice albumie Polaris (2015). Utwory są bowiem zarówno złożone, jak i chwytliwe, ale pozbawione już mocarnej szarpaniny na przesterowanych gitarach Acle’a Kahneya i Jamesa Monteitha, która myli trop w układzie kompozycji, na rzecz klimatycznej, niemal kontemplacyjnej strony Tesseractów. Na szczególną uwagę zasługuje najdłuższy numer, monumentalny King, który łączy w sobie kilka poziomów emocji, złożonych i zamkniętych w jedną spójną całość. Riffy uderzają tu ciężej niż kiedykolwiek, Dan Tompkins w końcu wraca do swoich rozrywających krzyków i znów pokazuje, czym tak zachwycał na One (2011), by za chwilę przygasić tempo delikatną zwrotką i jeszcze mocniej dołożyć w momencie kulminacyjnym. King zachwyca nie tylko muzycznie, ale również lirycznie i obrazowo w klipie reżyserii Kyle’a Kadowa i Stevena Cleavlanda. W tym miejscu nie pozostaje mi nic innego, jak ponownie zwrócić uwagę na rewelacyjne wokale Tompkinsa. Wydaje się, że rozpiętość jego wokaliz została już dawno całkowicie obnażona, a tymczasem na Sonder uderza szerzej niż kiedykolwiek w tym zespole. Nie bez znaczenia są na pewno inne dokonania artysty na skrajnie różnych polach muzycznych – od dark popowych i ambientowych wariacji m.in. w White Moth Black Butterfly po inspiracje synthwave’em wraz z projektem Zeta. I z tego powodu niewykluczone, że wielu słuchaczy zarzuci nowemu wydawnictwu zbytnie postawienie na „jasne” w ujęciu kompozycyjnym, niemal popowe fragmenty płyty, za którymi stoi właśnie porywający, wysoki, czysty śpiew Tompkinsa, jak w eterycznym Orbital czy pięknym, zamykającym Arrow. Żeby nie było niejasności, osobiście jednak stoję w całkowitej opozycji do takich sugestii. W momencie, kiedy inni przedstawiciele nowego nurtu metalu  The Contortionist, Plini czy nawet Leprous nie poddają się w tak dużym stopniu wpływom „słodszej” odmiany muzyki ciężkiej, Tesseractom udaje się wyjść z takiego romansu obronną ręką. Inną plamę albumu, choć niekoniecznie krytyczną, może stanowić niewykorzystanie potencjałów tzw. wypełniaczy. Prawie każdy utwór na Sonder zaczyna się klimatycznym intro, ale nie wszystkie piosenki znajdują finał w pełnoprawnej kompozycji. Do tego te liczne intra być może hamują nieco impet numerów, które mogłyby przecież nabrać większej dynamiki. Choć moim zdaniem nie muszą – tu też jestem w stanie pójść na kompromis, bo smakowany w całości Sonder absolutnie mnie nie męczy ani nie nuży. Równowaga – to jest słowo klucz tego albumu.

Na koniec warto wspomnieć o genialnej jak zawsze produkcji pod skrzydłami wytwórni Kscope. Brzmienie Sonder powala na łopatki! Masteringiem zajął się człowiek-instytucja, gitarzysta Acle Kahney, odpowiedzialny zresztą za tworzenie soundu początkowej sceny djentu, i wykonał to zadanie bezbłędnie. Tam, gdzie ma być ciężko i przytłaczająco, jest tak rzeczywiście, a w momentach wolniejszych słychać wszystkie zabiegi, dzięki którym dźwięk jest przestrzenny i selektywny, w tym budujące klimat subtelne elektroniczne wtręty czy syntezatory. Dodatkowo zespół zdecydował się na wydanie albumu w dwupaku, tj. jedna wersja CD będzie specjalnie zmiksowana do binauralnej – tak jakby dźwięk otaczał słuchacza, coś na kształt 3D. Jeśli zajmować się nowoczesną formą muzyki ciężkiej, to niech i będzie nowocześnie wydana! 

Podsumowanie zaś całości przychodzi mi z trudem. Tesseract nie musi już niczego udowadniać, nie wypada również do nikogo ich porównywać. Fani zespołu, będą upajać się oparami Sonder z pewnością. Natomiast czy nowy album przyciągnie nowych odbiorców? Ostatecznie Tesseract nie stworzyli niczego, co mogłoby nieziemsko zaskoczyć. Być może nie jest to również dzieło przełomowe ani najlepsze w karierze muzyków. Nie zmienia to jednak faktu, że Sonder jest przepełniony pięknymi aranżami i niezwykłym klimatem charakterystycznym właśnie dla Tesseract. To jest ich siła. To album pełen pasji. I ja to w pełni kupuję.

Ocena: 8,5/10

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 2 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , .