Muzyka instrumentalna i emocje, jakie wywołuje często powoduje czy nasuwa pytania, czym taka forma ekspresji może być podszyta, jakie jest jej znaczenie, co artysta miał na myśli i dlaczego tworzy akurat w ten a nie inny sposób. Jeśli do tejże muzyki „bez słów” dodamy określenia ekstremalna czy prościej – niszowa, robi się coraz ciekawiej i gęściej. A gdyby tak wyjść z założenia, że muzyka jako samoekspresja oraz przekaz odczuć kompozytora nie potrzebuje żadnej ideologii ani nawet nazewnictwa, bo już sama w sobie wywołuje jakieś reakcje? O tworzeniu w niejednoznacznych formach i jak do nich można podejść porozmawiałam z warszawską formacją 4dots [::], której już samo tytułowanie wydaje się zagadkowe. Panowie, jak do tej pory, mają na koncie jeden, bardzo dobrze przyjęty album aux::in (2016), sporo koncertów za sobą, cieszą się uznaniem w szeroko pojętym undergroundzie i bynajmniej nie zamierzają niczego układać w swoich połamanych historiach, którymi dzielą się z publiką. Zapraszam do wywiadu, w którym przeczytacie, jak i po co ten kolektyw zbudowali, dlaczego tuż po wydaniu debiutu zmienił się skład grupy, skąd pomysł na nagrywanie live sessions oraz dlaczego wzajemny szacunek i podobny punkt widzenia jest fundamentem zdrowego funkcjonowania całego zespołu.
Drodzy Panowie, bardzo miło Was widzieć w pełnym składzie, dobry wieczór! Zacznijmy od wizytówki Waszego zespołu. Pamiętam taki moment jakiś czas temu, kiedy pierwszy raz widziałam Was na scenie w trójmiejskim Wydziale Remontowym. Zachęcona pokręconymi i mocnymi dźwiękami próbowałam dociec wśród znajomych, jak nazywa się kapela, która właśnie zatrzęsła posadami. Niestety, zwinęliście graty, zaś nazwy zespołu padały skrajnie różne. Powiedzcie więc proszę, jak się czyta nazwę [::]?
Jerzy: Nie czyta się.
Kamil: Masz na myśli znaczki, tak? Na początku, jeszcze jak graliśmy z Bartkiem Badaczem (pierwszy gitarzysta, z którym powstał album aux::in – przyp.red.), założenie było takie, że nazwa ma być „nieczytalna”. To miał być znak, nie nazwa.
Jerzy: Historia jest tak naprawdę prosta. Pewien zamysł był taki, aby skupić się wyłącznie na muzyce, nie na przekazie słownym. Nie na czymś, co jesteś w stanie wymówić, zinterpretować. Najczystsze wrażenia z obcowania z muzyką są wtedy, kiedy nie zwracamy uwagi na postać wykonawcy, jego wcześniejsze dokonania czy doświadczenia. Ważne są te dźwięki teraz, to, jakie uczucia ta muzyka potrafi wywołać bez całej otoczki z zewnątrz i nazywania wszystkiego słowami. Sama nazwa, to miał być wielokropek w nawiasie, czyli coś, co może pomijasz, kiedy kogoś cytujesz, te rzeczy, które się znalazły gdzieś obok, są niedopowiedziane. Najważniejsza jest jednak muzyka, to, w jaki sposób gramy i co gramy. Nazwa nie wpływa przecież w żaden sposób na kształt muzyki, na brzmienie. Geneza [::] natomiast wyglądała tak, że skoro graliśmy we czterech, to były 4 kropki, i tak ostatecznie zostało. O czytaniu tej nazwy jako 4dots dowiedziałem się w momencie tworzenia profilu na portalu społecznościowym, bo zwyczajnie potrzebny był wyraz, nie znaki.
Pozostaliście więc potocznie 4dots, umownie „kropkami”, a niektórzy (pozdrawiam Kraków) mówią o Was nawet „groszki”. Nie ma to jednak znaczenia, ustalone. Jak doszło do utworzenia [::]? Jak się poznaliście?
Jerzy: [::] powstało około 7 lat temu. Po rozpadzie mojej kapeli Phobh szukałem miejsca, gdzie mogę zostawić swoją perkusję i dalej ćwiczyć. Tak się złożyło, że trafiłem do miejsca, gdzie Kamil wraz z Atrophią wynajmuje salkę. Okazało się, że Atrophia akurat nie ma bębniarza. W związku z tym dołączyłem do składu, ale pod warunkiem, że nie będę grał odgrzewanych kotletów, bo zwyczajnie nie lubię grać cudzych rytmów. I tak naprawdę od pierwszej próby zaczęliśmy tworzyć nowe rzeczy.
Kamil: Tak, rytmicznie od pierwszych minut właściwie złapałem z Jerzym jakąś chemię. Zadziałało, ale moi gitarzyści zaczęli się wykruszać, bo dla nich ten właśnie obierany kierunek okazał się zbyt dziwny. Poza tym szybko doszliśmy do wniosku, że chcemy to robić na poważnie. Później Jerzy skontaktował się z Bartkiem, który odszedł z Obscure Sphinx…
Jerzy: … i przyszedł taki skromny człowiek ze swoją szóstką barytonową, żeby nam kopary opadły (śmiech). I po dwóch miesiącach, po różnych próbach rzeźbienia z dwoma gitarzystami, wszystko zaczęło się układać dopiero z Bartkiem.
No dobrze, ale rozmawialiście w jakiś sposób o tym, co chcecie właściwie osiągnąć? Jaką pójść drogą? Czy weszliście do sali – rytmotechnik nadaje ton, bas się podłącza, a gitara improwizuje…
Kamil: Nie. To się samo robiło. Właściwie to się nadal samo robi, ale teraz pracujemy też w podgrupach (śmiech) i są bardzo dobre efekty tych prac. Natomiast zalążki były mocno spontaniczno-improwizacyjne.
Ale od początku zapisywaliście te improwizacje, jak rozumiem?
Jerzy: Zapisywaliśmy podziały rytmiczne. Na przykład jedynkę (Delta z albumu aux::in – przyp.red.), najbardziej poharatany rytmicznie utwór, tak opracowaliśmy, że musiałem faktycznie na początku zerkać w kartkę, żeby to zagrać w całości poprawnie. Po tych paru latach każdy wie, gdzie popełnia błąd i na tyle jesteśmy już zgrani, że potrafimy się „znaleźć” w trakcie. Początki bywały ciekawe.
Wiktor: Za chwilę i ja opowiem o swoich kartkach…
Kamil: No tak, przyszedł moment, w którym musiał wjechać flipchart (śmiech).
Zanim jednak pojawił się Wiktor, podjęliście decyzję o wydaniu płyty.
Kamil: Tak. Poczuliśmy, że mamy ten materiał gotowy i możemy go w pełni zapisać – dosłownie.
Jerzy: Pracowaliśmy, rzeźbiliśmy i w końcu zrobiliśmy 4 utwory, ok. 40 minut muzyki i wiedzieliśmy właściwie, że trzeba to uchwycić właśnie w tym momencie. Co prawda, to nie było od razu pełne natchnienie i stuprocentowa pewność, że natychmiast to wydajemy. Nad niektórymi fragmentami, co ciekawe tymi, powiedzmy, prostszymi, pracowaliśmy nawet pół roku, a inne powstały w dwa miesiące. Przyszedł jednak kres, finał.
Kamil: Nie. Zaczęliśmy bardzo skromnie. Na „dzień dobry” ustaliśmy sobie, że jesteśmy ze sobą w stu procentach szczerzy i jak coś komuś nie pasuje, to mówi od razu. Nie mieliśmy powodu, żeby od razu „wpuszczać” kogoś z zewnątrz.
Wiktor: To ustalenie pojawiło się jak już graliście z Bartkiem?
Kamil: Tak, tak. Nie! Przepraszam, zaczęło się już od zawiązania naszego duetu z Jerzym. Już w pierwszych słowach. A potem powtarzaliśmy to postanowienie, kiedy byliśmy już we czwórkę.
A kto był czwartą osobą?
Kamil: Ha! Mieliśmy na początku jeszcze klawiszowca…
Jerzy: … Marcina Pawlickiego, który gra teraz folk?
Kamil: W zespole Runika!
Wiktor: I Marcin się wymiksował?
Dzięki Wiktor za pomoc (śmiech).
Jerzy: Z Marcinem była taka historia, że potrzebował jakichś ram, jakiegoś planu, założeń typu „zróbmy coś na 7/8”. Tylko w momencie, kiedy dużo improwizujesz, nie wiesz co ci akurat przyjdzie do głowy, bo proces tworzenia zwyczajnie trwa, te ograniczenia nie były niczym, co mogło nakręcić, a powodowało skutek odwrotny. Nie tak to sobie wymyśliliśmy. Nie było tej wolności wypowiedzi muzycznej, na której nam zależało.
Wiktor: To znaczy to trwa do dzisiaj, na zasadzie – dopóki płynie opowieść. Jak się temat wyczerpie, to wtedy naturalnie utwór się kończy.
Jerzy: Jeżeli chcemy coś ustalić, czy dalej prowadzić dany utwór, albo coś połamać, jak to się teraz ładnie mówi, to wtedy liczymy, ile rzeczywiście tego materiału jest. W dalszym ciągu jednak nie nastawiamy się z góry, ile dany utwór ma trwać albo jak konkretnie ma wyglądać.
Wiktor: I wtedy Bartek Wam się wyłamał….
…tak, dziękuję za kontynuację historii. Nagraliście więc materiał w studio, przygotowaliście się do wydania i wtem Bartek odszedł.
Jerzy: Bartek może nie tyle się wyłamał, co zdecydował o zaprzestaniu grania w ogóle. Odszedł. Miał swoje prywatne powody.
I wtedy wchodzi Wiktor, cały na biało.
Wiktor: Tak! Ja byłem w tamtym czasie na etapie niemal żalenia się koledze Adamowi Waleszyńskiemu (Tides From Nebula) po rozpadach różnych moich poprzednich kapel, że chciałbym znów grać, gdzie będzie ta chemia, porozumienie. I Adam skojarzył fakty, że zna takich dwóch (śmiech). Następnie Kamil się ze mną skontaktował i podesłał mi czwórkę, czyli Alphę. Posłuchałem i pomyślałem: „mój boże… jak ja to mentalnie przetrawię…”.
Jerzy: …notabene, to był ostatni numer, którego Wiktor się nauczył (śmiech).
Wiktor: Ale powiem Ci dlaczego – bo musiałem jednak zagrać go trochę po swojemu (na co wpadłem znacznie później). Przetrawiłem i pojechałem na pierwszą próbę.
Jerzy: Wcześniej jeszcze sprawdziliśmy jegomościa na koncercie z jego poprzednią grupą Oneiric.
Żeby nie było tak łatwo.
Wiktor: Dokładnie tak. Na tej pierwszej, pamiętnej próbie, kiedy wysłuchałem, co Jerzy i Kamil kombinują, w pierwszej chwili pomyślałem: „ja pierdolę, co ja tu robię i co oni biorą”?! Nie mogłem tego od razu zrozumieć. Natomiast dałem sobie szansę i na drugiej próbie pamiętam taki moment, kiedy doznałem olśnienia. Dosłownie! Jak grom z jasnego nieba. I kiedy „zażarło” między tą naszą trójką, to nie było już odwrotu.
Jerzy: Wiktor był tak naprawdę trzecim…hm…
Wiktor: …pojebem.
Kamil: (śmiech) kandydatem na to miejsce w naszym gronie, który rzeczywiście podchwycił, co chcemy osiągnąć. Jak wiesz, nie tworzymy lekkich i łatwych piosenek, toteż nie nastawialiśmy się, że po Bartku natychmiast znajdziemy osobę, która go w pełni zastąpi. Był na przykład człowiek „solówka” i człowiek „gram na basie, ale na gitarze też mogę”, każdy jednak rezygnował z odtworzenia tych Bartka gitar, bo zwyczajnie nie czuł tego tak, jak też my byśmy sobie tego życzyli.
Zakładam, że to był moment Waszego „być albo nie być”. W końcu płyta była w obróbce, a Wy zostaliście bez gitarzysty i oczekiwaliście, żeby ktoś te połamańce zrozumiał chociażby w większości, czy tak?
Jerzy: Wiem, jak to brzmi, mieliśmy duże oczekiwania, ale możemy też dziś powiedzieć, że się udało. Przyszedł człowiek, który miał wytyczne, żeby w 90% odegrać materiał, ale miał też zostawić 10%, w których odnalazłby jakoś siebie. Do tej pory zmieniamy czasem jakieś rzeczy, nieznacznie, ale jednak każdy ma swoją technikę…
Wiktor: …pojawił się zeszyt, były notatki, zaczęły się dyskusje o cyferkach (śmiech). Alpha to jest 5 stron maczkiem! Poza tym Bartek też miał taki fajny, brudny, surowy styl, który do tej muzyki świetnie pasuje. Ja natomiast zwykle grałem bardziej „zmelodyzowaną” muzykę, gdzie były różne solowe tematy. Musiałem więc znaleźć swój sposób na całość, znaleźć w tym swoje brzmienie, i jednocześnie oprzeć się na głównym szkielecie. Kombinowaliśmy razem do osiągnięcia takich efektów, które satysfakcjonowały nas wszystkich.
Jerzy: Pamiętacie jak Bartek przyszedł na jeden z naszych koncertów do Hydro? Znając przecież swój poniekąd materiał, i widząc wtedy Wiktora na scenie, powiedział, że gdyby miał wybrać to, co wymyślił, a to, jak sytuacja wygląda teraz w niektórych fragmentach ze strony Wiktora, to wybiera tę drugą opcję. Rozumiesz, jakie to było dla nas ważne? I to była chyba jedna z nielicznych zmian w tym kraju, która rzeczywiście się udała.
Czyli z Bartkiem nie zagraliście niczego na koncercie żywo.
Jerzy: Nie. Wiesz, to był trochę cios, kiedy Bartek odszedł tuż po nagraniu materiału, i kiedy zaczęliśmy powoli myśleć o pierwszych koncertach. Oczywiście szanujemy jego decyzję. Wiem, że Bartek nigdzie nie gra na stałe, to znaczy nie odszedł do innego zespołu. Należy pamiętać jednak o czymś, tytułem dygresji, czego ludzie może nie wiedzą albo nie dostrzegają – próby 2-3 razy w tygodniu, przygotowania do koncertów, nauka nieustannie, wymóg kontaktu z instrumentem i tak dalej, mocno ograniczają życie prywatne do minimum. Z mojej perspektywy przynajmniej tak to wygląda.
Pamiętacie moment debiutu na scenie już jako pełnoprawny [::] z płytą na koncie? Opowiedzcie proszę, jak wyglądała chociażby reakcja publiki.
Kamil: Jeden z pierwszych koncertów zagraliśmy z kolegami z Sounds Like Tides From Nebula (śmiech). Pozdrawiam! A tak na serio pamiętny koncert w Elblągu na supporcie Sounds Like The End of the World był czymś wyjątkowym. Sala wypełniona po brzegi, nikt nas nie znał, markerem dopisali w ogóle naszą nazwę na plakacie promującym koncert… Odbiór przerósł nasze oczekiwania! Zabraliśmy ze sobą paręnaście dosłownie płyt i wszystkie sprzedaliśmy, pierwszy raz ludzie podchodzili, pytali skąd jesteśmy, jak długo gramy. Dobry czas.
A czy Wy jako zespół, który tworzy jednak totalnie niejednoznacznie, którego nie chce nawet wciskać w jakąś szufladkę, bo z góry to się mija z celem, myśleliście w którymś momencie podczas komponowania o odbiorcy?
Jerzy: Wiedzieliśmy, że nasza muzyka spodoba się raczej wąskiemu gronu.
Kamil: Ja o tym nie myślałem w ogóle i nie myślę o tym do dzisiaj. To nie musi się nikomu podobać, to znaczy fajnie by było, ale też nigdy nie zrobimy niczego pod publikę.
Wiktor: Ja czasem wprowadzam lekki niepokój (śmiech). Leciutki.
Jerzy: To jest tak, że jeśli wiesz, czujesz, że zrobiłeś coś dobrze, szczerze i najzwyklej w świecie to ma jakąś wartość…
…to wtedy działa. Czyli najpierw podoba się nam, a potem Wam, jeżeli w ogóle, czy tak? Ale zwracacie uwagę na to, gdzie odbiorca Was umiejscawia? Wiecie jakie łatki są Wam przyklejane?
Jerzy: O, to jest bardzo ciekawe, bo ja bym chciał wiedzieć, co się mówi w kuluarach.
Wiktor: Mówi się, mówi, tylko zwykle zwijamy Twoją perkusję 45 minut i nie docierają do nas te rozmowy.
Do mnie natomiast docierają plotki, że gracie w transach, math-metalu, post-rocku, post-metalu, i nie pamiętam w czym jeszcze.
Kamil: I w porządku. Wszystkie te szufladki są bardzo fajne, świat jest tak poukładany, że musi mieć półki, ale to nie ma żadnego przełożenia na stan faktyczny, albo właściwie nie ma to znaczenia, tak samo jak Jerzy to ładnie wyjaśnił odnośnie naszej nazwy. Jeśli ktoś nas określi mianem post apocalyptic doomish ritual industrial vegan country – spoko.
Jeśli jednak chcecie się gdzieś zaanonsować albo zachęcić słuchacza do sprawdzenia Waszej muzyki, to co powiecie?
Kamil: Gościu, posłuchaj nas.
Wiktor: To jest polska muzyka, proszę Państwa, nie wstydzimy się naszych korzeni (śmiech). A tak naprawdę – wskakuj, przejedź się, jak Ci się podróż podoba, to zapraszamy, jedź dalej, a jeśli nie, to dzięki, że spróbowałeś.
Kamil: Sprawdź to dzieciak (śmiech)!
Wiktor: Chyba większość kapel tych „nieszufladkowalnych”, jak Ketha, So Slow, Merkabah zdaje sobie doskonale sprawę, że część publiki pojedzie w ten trip z nimi, a inni zrobią miny, nie załapią, nawet przeklną (śmiech). I to jest normalne, zrozumiałe, nie trzeba jednak się nad tym wyjątkowo skupiać.
Jerzy: A propos zespołu Ketha i ich rozpadu, to naprawdę żałuję jak się u nich sprawy poukładały. Jestem w stanie zrozumieć wszystkie powody rozpadu zespołu, ale jednak poważnie – żałuję. W naszym przypadku też zdarzały się historie z bookerami, kiedy chcieliśmy gdzieś z kimś się dogadać i słyszeliśmy – ok, pomyślimy, tylko nie wiem, gdzie Was wcisnąć.
Wiktor: Tylko pytanie brzmi, czy jest sens właśnie „wciskać”, doklejać do czegoś.
Jerzy: Właśnie. Jeśli w danym mieście jest x-osób, które słuchają danego gatunku i w klubie zagrają trzy podobne do siebie kapele, to przyjdzie te x-osób. A różne kapele ściągną przecież różne osoby, które mogą sprawdzić coś, co wydawałoby się im nie do przebrnięcia. Umówmy się, mamy taki zalew różnej muzyki zewsząd, nie każdy non stop sprawdza nowości, szczególnie niszowe. No, niektórzy, nieliczni może sprawdzają (śmiech). Ludzie też nie słuchają jednego gatunku. Jaki sens więc jest robić koncerty, zawężając stylistykę muzyczną?
Wiktor: Żeby daleko nie szukać, dobrym przykładem był nasz koncert właśnie w Elblągu czy w ogóle doświadczenia w innych miastach, gdzie nas nikt nie zna (śmiech), ale dobrze pamiętam też sytuację z Tides From Nebula na festiwalu Metal Hammer parę lat temu (rok 2015, koncerty obok Riverside, Evergrey i Dream Theater – przyp.red.), kiedy pojechałem z chłopakami jako techniczny, obsługiwałem też merch. Wiem, że Panowie wspominali, że kompletnie repertuarowo różnią się od reszty kapel, zagrali jednak jak zwykle mega profesjonalnie i z turbo energią, i co? I wyprzedali wtedy cały swój merch, przy czym ludzie ubrani w koszulki z nazwami kapel wyglądającymi jak stos chrustu wykłócali się o ostatniego winyla. To są historie, które dają do myślenia, jeśli chodzi o ryzyko zapraszania różnorodnych kapel na koncerty. Najszerzej jak się da możemy na siłę powiedzieć o sobie, że poruszamy się w post-metalu, ale zwyczajnie to nie jest żadna prawda na końcu. A kojarzycie tę scenę w „Bohemian Rhapsody„, kiedy ten rudy z brodą słucha sfrustrowany, co się dzieje na Wembley? No właśnie!
Kamil: Ten rudy z brodą… Świetnym przykładem może być wspólna trasa zespołów Entropia, Merkabah i Ampacity – każda z kapel ma swoje grono fanów i oni się wymieszali na tych koncertach między sobą. To jest najlepsze. Poza tym każdy dostarczył kompletnie innych wrażeń.
Info dla bookerów: nie bójcie się ryzyka (śmiech)! Dobrze, mówiliśmy o tym, że nazwa nie jest ważna, gatunek też nie, kto, gdzie i jak grał wcześniej nie ma znaczenia, liczy się tylko i wyłącznie muzyka. I pięknie. Postanowiliście jednak wyjść z tego, powiedzmy, cienia i pokazać chociażby jak wyglądacie podczas grania. Niedawno światło dzienne ujrzały dwa klipy z tzw. live sessions, nagrane w Nebula Studio, zmiksowane przez Maćka Karbowskiego. Skąd taki pomysł i na co to komu?
Jerzy: Masturbacja dźwiękiem i obrazem.
Kamil: Pomysł narodził się podczas luźnych rozmów z kolegą Adamem (TFN – przyp.red.). Zastanawialiśmy się co fajnego zrobić, jak się wypromować inaczej. Jedna z propozycji/opcji dotyczyła właśnie pokazania nas od strony live, na setkę, bez cięcia.
Jerzy: No ja na przykład wcześniej nie widziałem siebie jak gram. Na tych dwóch też nigdy nie patrzę (śmiech). Poza tym nie chcieliśmy robić teledysku, tej podstawowej formy promocji jakiegoś singla…
…oglądacie jeszcze w ogóle teledyski? No chyba, że te stare, ikoniczne.
Kamil: No przepraszam bardzo, a nowe Prodigy? Albo jak Die Antwoord wypuszczą klip, to na sygnale jadę do kompa!
Jerzy: Albo Behemoth i te ich pomysły! Wracając do naszych skromnych osób, chcieliśmy pokazać jak może wyglądać nasz sposób na muzykę, jaki klimat możemy uzyskać. Dlatego też odpowiednio przygasiliśmy światła, dodaliśmy świece, dymiary. Czasami wprowadzamy się w taki stan na próbach, żeby się nakręcić, poczuć właśnie ten vibe, którym chcemy się podzielić. I to wypaliło.
Wiktor: Mieliśmy oczywiście kilka podejść do nagrywania. To był maj, pachniała Saska Kępa, 40 stopni w środku, pot się lał. Jednak to, co chcieliśmy i jak chcieliśmy się pokazać, udało się w pełni uzyskać, też dzięki fajnej pracy Grain Films.
Ile numerów zarejestrowaliście?
Jerzy: Trzy, dwa już wyszły, tj. IX z nowości i Alpha z naszego debiutanckiego albumu. Przy czym wypuszczamy je odwrotnie, tak jak nagrywaliśmy, czyli od końca. Tak jak nazwy naszych numerów na albumie (śmiech).
Tytuły numerów mają jakieś znaczenie czy sytuacja ma się podobnie jak cała reszta i pytanie jest bez sensu (śmiech)?
Wiktor: Tak.
Dziękuję.
Jerzy: To są tytuły robocze, które zostały tytułami faktycznymi. IX należy do nowości, choć jej zarys powstawał jeszcze podczas prac z Bartkiem. Graliśmy ten numer już na paru koncertach, fajnie się przyjął. Co do wcześniejszych numerów, podczas miksów płyty dostaliśmy raz wersję „alfa” czwórki – czwartego utworu – i tak przyjęliśmy to jako tytuł. Reszta to naturalnie „beta”, „gamma” i „delta” tylko w odwrotnej kolejności, bo „alfa”, tj. czwórka, jest najdłuższa. I już. A tajemnica tytułu albumu też jest strasznie interesująca. Uwaga, wielka tajemnica: w samochodzie na wyświetlaczu radia Kamila widniał napis aux:in. Koniec. I niech mi teraz ktoś powie, jak to nazewnictwo miałoby wpłynąć na to, co gramy? Nijak.
Wiktor: Dokładnie. I teraz powiedz mi, co byś powiedziała na taki opis: słuchajcie, analizowaliśmy transcendencję kosmosu i ponieważ kurs nawigacyjny na trajektorię księżyca Apollo 11 był nazwany aux:in, to tak postanowiliśmy nazwać naszą płytę. Czy to coś zmienia?
Wiesz, w niektórych przypadkach, przynajmniej dla mnie, to jednak ma znaczenie, jeśli album ma być zamkniętą opowieścią „o czymś” od początku do końca.
Wiktor: Zgadza się, my jednak zostawiamy miejsce dla każdej interpretacji historii indywidualnie. Zauważ, że nawet jak masz podany na tacy tytuł, załóżmy „Prypeć”, bo kapela inspirowała się wiadomo czym, a Ty możesz usłyszeć w tej muzyce historię o czymś zupełnie innym niż post-apo.
A z Waszej perspektywy opowiadacie historię czy wciągacie w historie?
Jerzy: My jesteśmy historią… (śmiech).
Kamil: Rozpadliśmy właśnie swój zespół (śmiech). No to jest ciekawe. Chyba opowiadamy historie, które wciągają. Każdy, kto przyjdzie na nasz koncert inaczej go doświadczy. Możesz zamknąć oczy i posłuchać, jeśli się w tym odnajdziesz, to nie zauważysz, kiedy czas Ci minął.
Wiktor: Kto chce, to się wciągnie.
Wolność wyboru ma swoje dobre strony (śmiech). Na koniec poproszę o parę tajemnic odnośnie nowego wydawnictwa. Przekonaliście mnie w pełni co do zamysłu całego Waszego przedsięwzięcia, nie zmienia to jednak faktu, że oprócz tego najważniejszego składnika, tj. muzyki, estetycznie wszystko dopracowujecie pod linijkę, pod ostatnie zagięcie. Niesamowite wrażenie po dziś dzień robi na mnie okładka aux::in autorstwa Kuby Sokólskiego. Kto tym razem weźmie na barki oprawę wizualną?
Jerzy: Mamy sporo pomysłów. Materiał jest w dopracowaniu, chyba możemy już zdradzić, że współpracujemy przy produkcji z Andrzejem Dziadkiem (m.in. Milion Miles Merkabah, Vacuum Entropii), który już podpowiedział nam sporo odnośnie doszlifowania paru fragmentów w nowych utworach. Natomiast co do grafiki, nieśmiało myślę nad Panem Wojtkiem Szymańskim (Kobong, Neuma, Nyia, Organoleptic Trio), którego bardzo chcielibyśmy zaprosić do takiej współpracy, ale to są na razie bardzo ciche marzenia, więc zobaczymy co z tego będzie. Wiem natomiast, że z tym materiałem, który teraz mamy i wyczuciem Pana Wojtka mogłoby z tego wyjść coś naprawdę dobrego.
Wypadałoby zdradzić, gdzie zagracie najbliższe koncerty i wspomnieć o Waszym udziale w urodzinach Progresji już 24 listopada!
Kamil: Tak, Progresja, proszę – byłem tam wielokrotnie, wielu rzeczy nie pamiętam (śmiech).
Jest trema przed zagraniem na dużej scenie?
Kamil: Graliśmy na tzw. dużej scenie na festiwalu Summer Dying Loud 2017, więc to nie będzie taki chrzest. Trema oczywiście jest, każdy z nas przechodzi ją na swój sposób. Ja na przykład śpię, Jerzy coś ćwiczy, a Wiktor wydeptuje ścieżki. Każdy inaczej reaguje na stres, ale mówimy tu o tym pozytywnym stresie motywującym.
Wiktor: Ja się jaram konkretnie.
Jerzy: Jarawka to się jara (śmiech). Często jest tak, że jest stres, czy wszystko w swoim zestawie dokręcę, tak jak powinienem. Stresuje brak powagi z zewnątrz, albo kiedy czyjeś podejście jest amatorskie. Każdą sztukę traktujemy poważnie, niezależnie czy występujemy dla 5 osób czy dla większej liczby odbiorców.
Wiktor: Samo granie nas nie stresuje. To jest nagroda. Interakcja z ludźmi jest niesamowitym doświadczeniem.
Kamil: Samo granie to jest 40-minutowy przerywnik pomiędzy targaniem tych gratów (śmiech).
Tytułem zakończenia, gdzie chcecie się znaleźć za jakiś czas? Jakie macie ambicje?
Jerzy: W kraju wolnym od religii i uprzedzeń. Tak naprawdę, odpowiadając na Twoje pytanie z pełną powagą, dążymy do tego, aby tak czy inaczej mieć najwięcej radości z tego grania i robić to, czego naprawdę chcemy.
Kamil: Małe kroczki. To nie jest produkt nastawiony na zysk, trasy i tak dalej. Tworzymy z pasji, jesteśmy pogodzeni z nieszufladkowalnością, jesteśmy świadomi swojej niszy, powoli będziemy dalej brnąć.
Wiktor: Chcemy grać dla ludzi, chcemy się spotykać na koncertach, potrzebujemy tej interakcji, również z innymi zespołami, obserwując ich na scenie. Wiadomo, że publika w różnych zakątkach jest zawsze inna i inaczej odbiera daną muzykę, ale nie ciśniemy w jakimś niezdrowym pędzie. Świat koncertowania i około-koncertowania, kiedy jeżdżę jako tech, to jest energia jedyna w swoim rodzaju, której ja osobiście potrzebuję. Były czy są kapele, które kontestowały cały szoł-biz, powiedzmy za czasów punkowych, gdzie deklarowały, że mają wszystko w dupie, publikę w dupie, nie chcą grać koncertów…
Kamil: …co, Tool?
Wiktor: (śmiech) Podsumowując, chcemy grać, wiadomo, coraz większe koncerty, ale nie rozpisujemy w kalendarzu swoich ścisłych planów. Aczkolwiek, im więcej nam się uda zagrać koncertów, i będą stopniowo większe, tym lepiej.
Bardzo dziękuję za rozmowę i do zobaczenia już 24 listopada w Progresji!
Zdjęcia: Woda i Pustka
- Podsumowanie roku 2023 wg redakcji KVLT - 6 stycznia 2024
- Summer Dying Loud 2023 – Aleksandrów Łódzki (8-10.09.2023) - 26 września 2023
- Mystic Festival 2023 (Gdańsk) - 28 czerwca 2023
Tagi: 15 urodziny Progresji, Adam Waleszyński, Alpha, Andrzej Dziadek, Atrophia, aux::in, Bartosz Badacz, Entropia, Jerzy Robert Chodkowski, Kamil Kamel Stankiewicz, Ketha, Kobong, kropki, Maciej Karbowski, Merkabah, Obscure Sphinx, Oneiric, Phobh, post something, post-metal, progresja, Rudy z brodą, Runika, SDL2017, So Slow, Sounds Like The End Of The World, stołeczna scena muzyczna, Tides From Nebula, warszawa, warszawska scena muzyczna, Wiktor Jarawka, Wojciech Szymański, [::], [::] (4Dots).