Desertfest – Londyn, Camden Town (29.04-01.05-2016)

Zdarzają się w życiu takie momenty, że właściwie wszystko się udaje, że wszystko zmierza w dobrą stronę. Nie inaczej sprawa miała się, kiedy szanowny kolega napisał do mnie: „słuchaj, jest opcja posłuchania i zobaczenia na żywo kalifornijskich doom’owców z Beastmaker”. Kilka wymienionych wiadomości, dogadania szczegółów, i w połowie kwietnia, wiedziałem, że moja majówka będzie bardzo udana!
Udana nie tylko z tego względu, że pojawiła się opcja wyrwania się na dobry koncert. To była możliwość spędzenia, jak się okazało, trzech fantastycznych dni na londyńskim festiwalu Desertfest!

Popularna dzielnica-imprezownia, przywitała mnie wspaniałą jak na wyspy pogodą.
Słonko przygrzewało, tłum ludzie przelewał się po ulicach, brodacze z piwami (i nie tylko) w rękach dawali ponieść się atmosferze miejskiego festiwalu.
Po szybkim zameldowaniu się w biurze prasowym, łyku zimnego i złotego trunku, zbadaniu okolicy i line-upu, wpadłem do klubu Electric Ballroom na występ amerykańskich klasyków stoner-psychodelii, kapeli Egypt.

Już pierwsze dźwięki wydobywające się z głośników przekonał, że lekko nie będzie.
Egypt zaproponował tylko 5 kawałków, podczas gdy całość trwała godzinę.
Psychodeliczne, lekko domowe granie wprowadziło w zasadzie nastrój na cały wieczór. Klub był już dość szczelnie wypełniony, a przypomnę tylko, że była to godzina 17 i pierwszy występ w klubie.
Potężne riffy i hendrixowskie solówki porwały tłum, który entuzjastycznie okrzykiwał każdą pauzę i przerwę między utworami. Wokalista i basista Aaron Esterby kurtuazyjnie podziękował publiczności słowami: „Dziś Camden zamieni się w pustynię!” Tłum wziął sobie te słowa do serca i po koncercie wszyscy, jak jeden mąż stawili się w najbliższym wodopoju…

Egypt (Desertfest)

Egypt (Desertfest)

Następną w kolejce kapelą, która miała jeszcze bardziej rozgrzać publiczność przed gwiazdami wieczoru, byli szwedzcy dziwacy z Asteroid.
Muszę przyznać, że jeśli chodzi o organizację na scenie, to jeszcze tak działającej maszyny nie widziałem, a przecież na niejednym koncercie się było.
Wszystko ustawione w zasadzie bez żadnej próby i sprawdzania mikrofonów. W tempo i bardzo punktualnie. Według rozpiski Asteroid miał zacząć o godzinie 18, i tak też się stało.

Asteroid (Desertfest)

Asteroid (Desertfest)

Lider zespołu Robin Hirse, zdecydowanie bardziej rozgadany niż poprzednik z Egypt, od razu złapał znakomity kontakt z publicznością. Liczne żarty i pogawędki między muzykami a publicznością, wprowadziły fajny, przyjacielski klimat.
Co do samej muzyki, przyznam, że nie znałem twórczości szwedów. W zasadzie nie zaproponowali nic oryginalnego z nurtu stoner metalu, mniej zorientowany uczestnik festiwalu, mógłby się nawet nie zorientować, że na scenie stoi już kto inny. Po drodze mnóstwo pomyłek i nierówne tempa. Publiczności jednak to nie przeszkadzało i bawili się znakomicie. Świadczyć o tym mógł doskonale znany zapach palonych roślin…

Asteroid (Desertfest)

Asteroid (Desertfest)

Jako amator piwa postanowiłem uciec z dusznego tłumu i przewietrzyć się nieco, aby nabrać sił na Crowbar!

W między czasie stojąc przed klubem spotkałem nikogo innego jak Tomasza „Lipę” Lipnickiego!
Jak się okazało zespół Illusion 30 kwietnia miał do zagrania sztukę, wraz z Acid Drinkers i mniej popularnym wśród metalowo-rockowej publiczności zespołem Afromental (choć jeśli jest inaczej, wyprowadźcie mnie z błędu)
Pan Tomasz niezwykle rozgadany, uśmiechnięty i zadowolony, dał się namówić na wspólną fotkę i krótką pogawędkę.

Po tej jakże miłej dla mnie niespodziance, udałem się do strefy prasowej, która mieściła się przy niewielkim klubie The Black Heart. Moje sprawne oko od razu spostrzegło legendę.
Wśród tłumu ludzi, stał syn marnotrawny stoner-metalu Pepper Keenan. Nie mogłem odpuścić takiej okazji i przywitałem się z muzykiem, który na moje pytanie „czy można” rzucił zdawkowym „quick!”. Jak się później okazało z „quick” zrobiło się jeszcze szybciej, bo każdy chciał mu uścisnąć chociaż rękę. Muszę Wam przyznać, że Pepper podczas tego spotkania był w stanie co najmniej wskazującym na zbyt duże spożycie i zacząłem obawiać się co zaprezentuje tego wieczoru… Jak się miało okazać, moje obawy były przedwczesne.

Przedostatnim występem pierwszego dnia Desertfestu, był koncert absolutnie kultowego zespołu Crowbar, choć śmiało można napisać, że band nie był tylko supportem.
W klubie Electric Ballrom, tłum gęstniał z każdą chwilą, towarzysząc kapeli w ustawieniu się na scenie.
Pamiętam, że kiedy widziałem Crowbar po raz pierwszy w krakowskim, nieistniejącym już klubie Fabryka, zaskoczyło mnie, że lider Kirk Windstein tak chętnie sam ustawia sobie swój sprzęt.

Nie inaczej sprawa miała się i w Londynie. Bardzo zaangażowany i skupiony, ale i uśmiechnięty wszystko dopinał na ostatni guzik. W pewnym momecie z pomocą przyszedł także wspomniany już Pepper, tłum oszalał po raz pierwszy!
Kiedy zgasły światła, wypełniony do granic możliwości klub oszalał po raz drugi. Oto na scenę wchodzi zespół i zaczyna się sludge’owy armagedon. Otwierający występ utwór „Conquering” w swoim miażdżącym tempie i potężnym riffem był jak walec, który przejechał się po uczestnikach koncertu.
Kirk w wyśmienitej wokalnej formie brzmiał w zasadzie tak jak na płytach, widać odstawienie używek pomogło mu wrócić do siebie, na szczęście!

Crowbat (Desertfest)

Crowbar (Desertfest)

Zespół zagrał w zasadzie swoje największe hity, od „The Lasting Dose” i „To Build A Mountain” po klasyczny już „All I Had (I Gave)”. Oczywiście nie mogło zabraknąć „No Quarter” z repertuaru Led Zeppelin. To jest jeden z najlepiej zagranych coverów jakie możecie usłyszeć, na koncercie brzmi po prostu rewelacyjnie, jakby napisany przez samego Windsteina. W tym momencie publiczność oszalała po raz trzeci.
Niestety nie może być tak kolorowo. Podczas występu Crowbar, czuć było, że nagłośnieniowiec walczy o życie. Jak się później okazało był to najgorzej brzmiący koncert całego festiwalu! Tłumaczyłem to sobie dość specyficznym brzmieniem gitar i głośnością, ale momentami dźwięk zlewał się w jeden wielki hałas i szum. Angielscy miłośnicy ciężkich brzmień zapobiegawczo zaczęli wkładać sobie zatyczki do uszu. I była to bardzo rozsądna decyzja. Sam po koncercie żałowałem, że owych nie posiadałem.

Crowbar (Desertfest)

Crowbar (Desertfest)

Prawie głuchy i lekko poobijany (spróbujcie ustać na koncercie Crowbar) z niecierpliwością oczekiwałem na koncert Corrosion Of Conformity.

Dochodziła już godzina 22, kiedy na ulicach Camden co raz więcej pijanych ludzi wszczynało awantury. A to się ktoś pobił, a to ktoś śpiewał, inny proponował mdma, jeszcze inny trawkę.
Tempo w jakim funkcjonuje ta dzielnica jest zastraszająca i w cale się nie dziwię, że niektórzy tego zwyczajnie nie wytrzymali (Amy…).

Przyznam Wam szczerze, że zobaczenie Corrosion Of Conformity w oryginalnym składzie było jednym z moich odległych, koncertowych marzeń.
Jednak pewne okoliczności spowodowały, że o to jestem w odpowiedni miejscu i odpowiednim czasie. Wydaje mi się, że o powrocie Keenana do CoC zdecydował pewien wybryk Phila Anselmo, z którym muzyk dzieli scenę w kapeli Down. Kilka odwołanych koncertów i gdzieś w głowie pewnie zapaliła się lampka, że jednak zarabiać trzeba.
Myśl, jakże trafiona!
Nie zdawałem sobie sprawy, że klub może pomieścić jeszcze więcej osób niż na poprzednim koncercie, ale frekwencja nie pozostawiła żadnych wątpliwości, kto jest główną gwiazdą całego wydarzenia.

Corrosion Of Conformity (Desertfest)

Corrosion Of Conformity (Desertfest)

I oto jest, zaczyna się wydarzenie, którego nie mogłem się doczekać.
Na scenę wchodzą po kolei Reed Mullin (perk.), Mike Dean (bas), Woody Weatherman (git, voc) no i oczywiście Pepper Keenan (git, voc).
Zespół zaczął od instrumentalnego, skróconego kawałka „Bottom Feeder” z płyty „Wiseblood” żeby płynnie przejść do „King Of Rotten”.

Corrosion Of Conformity (Desertfest)

Corrosion Of Conformity (Desertfest)

Reakcja publiczności była wprost proporcjonalna do skali wydarzenia, wszyscy byli rozgrzani do czerwoności, nikt nie oszczędzał płuc i wykrzykiwał kolejne linijki tekstu.
Dalej „Broken Man”, „Heaven’s Not Overflowing”, “Long Whip”, “Wiseblod”. Zespół przerobił w zasadzie całą swoją dyskografię, proponując to na co wszyscy czekali. Apogeum wieczoru okazał się „Albatross”, bodaj największy hit kapeli z Releigh. Na bis CoC zaproponowali „Vote With a Bullet” z rewelacyjnej płyty „Blind”, zabójczy „The Door” (wszyscy skaczą), no i oczywiście „Clean My Wounds”.

Corrosion Of Conformity (Desertfest)

Corrosion Of Conformity (Desertfest)

Najgłośnieniowo było rewelacyjnie, selektywnie, czysto. Żadnej wpadki, pełny profesjonalizm.
Pepper to jest człowiek, który chyba urodził się na scenie. Sposób w jaki komunikuje się z publiką, jak żyje tym co robi, świadczy tylko o tym, że powrót do swoich macierzy był jednym z najlepszych pomysłów jaki mógł wpaść mu do głowy…

Corrosion Of Conformity (Desertfest)

Corrosion Of Conformity (Desertfest)

Lekko oszołomiony i ze zdartym gardłem opuściłem klub, strzeliłem szybkie piwo i zamknąłem pierwszy dzień festiwalu. Czy może być jeszcze lepiej?!

Drugi dzień jawił się jako najsłabszy, wedle tego co oferowała rozpiska koncertowa. Cóż, ciężko przebić takich gigantów sceny.
Niemniej organizatorzy stanęli na wysokości zadania i zaproponowali solidną dawkę muzyki, inaczej być nie mogło.

Swoje koncertowe podboje rozpocząłem o występu Brytyjczyków z grupy Conan.
Od razu na wstępie napiszę, że to był potworny cios! Muzycy wyszli na scenę punktualnie o godzinie 16 i swoją mieszkanką doom/sludge metalu zmietli wszystko i wszystkich! Serio! Gdybym miał komuś podać powód dlaczego kocham te style w ciężkim graniu, bez wahania puszczam mu to trio i wysyłam na koncert!

Conan (Desertfest)

Conan (Desertfest)

Zespół promował swój najnowszy krążek „Revengeance” i robi to wielką skutecznością, czego doskonałym dowodem były kolejki na ‘merchu’ po sztuce.
Jak pewnie wiecie, style w których obraca się zespół są dość przewidywalne, można by rzecz monotonne, Conan potrafi jednak zaskoczyć i przyłożyć blackmetalową wręcz surowizną i tempem. Wszystko w oparach gęstego wokalu (growl plus mocny krzyk w nazwijmy to chórkach) i psychodelicznych wizualizacji, które wraz z świdrującymi riffami robiły z mózgu kolorową papkę.
Dla mnie mieszkanka wybuchowa i najlepszy koncert całego festiwalu, śmiało mogę Wam polecić wszystko co trio ma do zaoferowania!

Conan (Desertfest)

Conan (Desertfest)

Otumaniony tym co zobaczyłem i usłyszałem, naprawdę długo dochodziłem do siebie.
A był to w zasadzie półmetek Desertfestu.
Pogoda sprzyjała więc wybrałem się na krótki spacer po okolicy. Tylu brodaczy w życiu nie widziałem, gdyby ktoś organizował akcję typu „ogol się dla dziecka z rakiem”, to na świecie nie byłoby nowotworów. Czuć było, że Camden nawiedziła rzesza ludzi kochająca pustynne brzmienia.

Następnym w kolei zespołem, był niezwykle energiczny i przebojowy wręcz Truckfighters.
Szwedzi z miasta Orebro (podobnie z resztą jak Asteroid, to miasto to chyba taki szwedzki Palm Desert) świetnie zostali przyjęci przez publikę. Po koszulkach i czapkach widać było, że mają ogromną rzeszę fanów, a muzyka, którą zaproponowali porwała nie tylko tych najbardziej oddanych, ale wszystkich zgromadzonych w Electric Ballroom. Z klubowej antresoli można było zaobserwować symultaniczne potrząsanie głową dosłownie wszystkich!

Truckfighters (Desertfest)

Truckfighters (Desertfest)

Granie w klimatach amerykańskich klasyków stonera, takich jak Kyuss czy Fu Manchu, to zdecydowanie to co najbardziej zapalało brytyjską publiczność.
Trzeba przyznać, że i muzykom udzieliła się atmosfera, gitarzysta Dango (Niklas Kallgren) szalał dosłownie po całej scenie. Co mnie zaskoczyło, to, że momentami można było usłyszeć pół-playback na gitarach, szczególnie podczas solówek. No, ale to już decyzja zespołu, trochę całość straciła na autentyczności, ale energii i dobrej zabawy nie mogę im odebrać. Całość zdecydowanie na plus!

Pierwszą kapelą, którą zobaczyłem w klubie innym niż Electric Ballroom, był francuski zespół Monarch, z prześliczną wokalistką obsługującą także elektronikę, Emillie Bresson.
Mroczny drone/sludge z elementami gotyku w szczególności w partiach wokalnych i samplach, momentami przywoływał twórców takich jak Khanate, czy oczywiście Sunn 0))).

Monarch (Desertfest)

Monarch (Desertfest)

To już nie była zabawa i tańce, a hipnotyzujące show, którego muzyka dosłownie wgryzała się w czaszkę. Wielkość klubu i sceny mogła sugerować, że brzmienie będzie nieselektywne i nieczyste, ale po raz kolejny dźwiękowcy udowodnili, że stoją na światowym nomen-omen poziomie. Tak charakterystyczne dźwięki łatwo zepsuć, ale na szczęście Monarch nie spotkała żadna brzmieniowa katastrofa i można było ponieść się lawinie riffów.

Monarch (Desertfest)

Monarch (Desertfest)

Po wyjściu z piwnicznego Underworld po raz kolejny żałowałem, że nie mam zatyczek do uszu…
Cóż polacy na koncertach to jednak twardziele nie zważający na swoje zdrowie.

Szybkie złapanie oddechu i powrót do Electric Ballroom na klasyków instrumentalnego post-metalu, amerykańskiej kapeli Pelican.
I to znów zaskoczenie, bo był to najnudniejszy i najsłabszy według mnie koncert.
Klub wypełniony był jednak szczelnie, a kapela nie zawiodła oczekiwań publiczności.
Zabrzmiały takie kawałki jak „Deny The Absolute” „Vestiges” (przypominający momentami twórczość Tool’a), powolny i klimatyczny „The Last Day Of Winter” czy kroczący niczym prehistoryczny zwierz „Mammoth”.

Pelican (Desertfest)

Pelican (Desertfest)

Oczywiście nie mogę odebrać zespołowi profesjonalizmu i kunsztu wykonawczego, uważam jednak, że koncert zwyczajnie dali nudny. Nic specjalnego prócz wykonawstwa nie zaprezentowali.
Brzmieniowo i realizatorsko po raz kolejny wielka klasa.

Pelican (Desertfest)

Pelican (Desertfest)

Niestety, był to ostatni koncert, który mogłem zobaczyć sobotniego wieczoru.
Ostatni pociąg do oddalonego o kilka stacji naziemnej kolei noclegu, wzywał niemiłosiernie…
Dzień drugi? Gdyby nie Conan nie byłoby w zasadzie co wspominać.

Ostatni dzień londyńskiego święta muzyka miał okazać się niestety dla mnie, najkrótszym…
Bezlitosna komunikacja i jej połączenia, już podczas śniadania trochę popsuły mi humor, dając do zrozumienia, że nie będę mógł zostać do końca. Niestety, życie…
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Z takim podejściem i gotowością do przyjęcia kolejnej dawki potężnych riffów, w skoczyłem do klubu The Black Heart i zostałem znokautowany.

Za uderzenie odpowiadało niemieckie trio The Moth, którego piękna basistka i wokalistka Cecile trzymała wszystko w ryzach. Od ustawienia kapeli na scenie, po dogadanie szczegółów nagłośnienia, a po powitalną rozmowę z publicznością. Muzyka jaką zaproponował zespół, to najprościej ujmując sludge/stoner. Wyobraźcie sobie High On Fire, Kylessa i Black Sabbath w jednym, ze świetnym podziałem wokalnym, zgrabnymi riffami, a w dodatku dość przebojowymi utworami.

The Moth (Desertfest)

The Moth (Desertfest)

Cecile okazała się być dość rozmowna, i w zasadzie każdy kawałek poprzedziła krótkim wstępem i podziękowaniami dla organizatorów i publiczności, co bardzo entuzjastycznie zostało przyjmowane, przez wypełniony i duszny klub.
Po raz kolejny sprawdził się wielki profesjonalizm całego przedsięwzięcia w nagłośnienie kapel.
The Moth brzmieli w zasadzie tak czysto, że można było odnieść wrażenie, że ktoś zwyczajnie puścił ich płyty z CD. Coś niewiarygodnego i zaskakującego jak na klub mogący pomieścić góra 200 osób.

The Moth (Desertfest)

The Moth (Desertfest)

Spocony i pełen wrażeń z występu niemców, szybko przeniosłem się do piwnicy w klubie Underworld, aby zobaczyć kolejne trio, tym razem amerykański Stinking Lizaveta.

Przyznam szczerze, że kiedy zespół rozpoczął swoją sztukę, moją pierwszą myślą było, czy czasem nie znalazłem się przez przypadek na jakimś innym festiwalu promującym muzykę progresywną.
Kanciaste riffy i wręcz jazzowy wstęp, był tylko skromną próbą, tego, co zespół zaprenetował. Później było już tylko dobrze.

Stinking Lizaveta(Desertfest)

Stinking Lizaveta (Desertfest)

Perkusistka zasiadająca za swoim zestawem, to była jakaś petarda. Jeszcze na żadnym koncercie nie widziałem, żeby bębniarz tak wysoko podskakiwał wystukując z resztą niełatwe partie.
Dziewczyna dosłownie szalała!
Granie Stinking Lizaveta, w warstwie kompozytorskiej i riffowej, momentami porównał bym to Mastodona (ale to tylko przez specyficzne partie gitar) z jazzową precyzją, pomieszaną z dzikością noise-rocka, wszystko oczywiście mega potężnie brzmiące.
Energia i zabawa płynąca ze sceny, szybko poniosła publiczność, która bardzo żywiołowo reagowała na każde zwiększenie tempa (pojawiły się nawet tańce), a przy mocno hardrockowych solówkach, odpływała w psychodeliczny rejs.

Stinking Lizaveta (Desertfest)

Stinking Lizaveta (Desertfest)

Stinking Lizaveta to dla mnie odkrycie tego festiwalu, ale także dowód na to, że czasami najlepsze rzeczy na klubowych festiwalach dzieją się tam, gdzie najmniej byś się tego spodziewał.
Rewelacyjny występ tria pobudził tylko moje oczekiwania wobec kolejnego tercetu. Wspomnianego na początku kalifornijskiego zespołu Beastmaker!

Od Beastmaker i propozycji napisania kilku słów o koncercie chłopaków z Fresno, w zasadzie zaczęła się moja przygoda z Kvlt Magazine i całym Desertfestem jako takim.
Propozycja, aby wybrać się na ich koncert spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, a ja jako wygłodniały miłośnik koncertów, nie zastanawiałem się długo i na tę opcję się zdecydowałem.
Dogadanie szczegółów z naczelnikiem zaowocowało jak mu wiecie, nie tylko jednym gigiem, ale obecnością na całym festiwalu! Ale do rzeczy!

Beastmaker, doomowe trio, którego tegoroczny, fonograficzny, pełny debiut „Lusus Naturae” znakomicie został przyjęty przez krytykę i publiczność, swój występ miał zaplanowany na godzinę 18:15. Zaczęli kwadrans później, niewielka obsuwa, która tylko pobudziła apetyty zgromadzonej w The Black Heart publiki.

Beastmaker (Desertfest)

Beastmaker (Desertfest)

Atmosfera gęstniała, zespół się stroił, znów można było poczuć specyficzną woń bardzo popularnych roślin.
Kapela zaczęła grać.
Za każdym razem, kiedy wspominam ten koncert mam ciarki na plecach!
Beastmaker, to autentyczny koncertowy potwór. Ich dynamiczny i klasyczny doom, spod znaku wczesnego Black Sabbath i Pentagram, to muzyka, którą kocham! Publiczność, która w zasadzie na każdym koncercie nie zawodziła, tutaj jawiła się jako szalona. Sam się sobie dziwię, że zdołałem zrobić kilka zdjęć, tłok był niemiłosierny. Lał się pot, a z plastikowych kufli wylewało się piwo…

Beastmaker (Desertfest)

Beastmaker (Desertfest)

Były takie momenty, że czułem się jak na koncercie Sabbathów z Ozzym w latach 70. Choć mogę sobie tylko wyobrazić, że tak wyglądały. Wokale bardzo przypominały styl Osbourna, proste, ale nie prostackie riffy doskonale wspomagane przez gęstą sekcję rytmiczną, wprowadzały w szaleńcy muzyczny trans! Bezapelacyjnie był to najlepszy koncert niedzielnego wieczoru…
Szkoda tylko, że włodarze zdecydowali się, aby Beastmaker zagrał w najmniejszym klubie. Gdyby tylko dano im możliwość pokazania się szerszej publiczności, ze pewnością dali by z siebie jeszcze więcej!

Po tym występie, niestety, ale musiałem zwijać swoje manatki i wrócić do szarej rzeczywistości.
W głowie huczało, dodatkowo procenty nie pozwalały pozbierać myśli.
Mówi się, że wszystko co dobre szybko się kończy. Ta sentencja jak nic pasuje do tegorocznego Desertfestu.
Tak intensywnej i bogatej dawki muzyki dawno nie przyjąłem na swoje barki.
Przez całe trzy dni, z rogatym na ramieniu i z chmielowym trunkiem w ręku podążałem, za mniej lub bardziej znanymi kapelami. Kilka zaskoczeń i odkryć, jeszcze więcej dobrej zabawy!

Piąta edycja londyńskiego Desertfestu, na pewno nie będzie ostatnią. Frekwencyjnie wydarzenie stało na najwyższym poziomie, myślę, że organizatorzy już bookują kapelę na rok przyszły.
A jeśli tylko nadarzy się Wam okazja, aby w nim uczestniczyć, nie wahajcie się ani przez moment!
Gwarancja jakości i wysoka klasa wykonawcza. Desertfest 2016…

Ciężko było wrócić do szarej rzeczywistości…

 

p.s. Wybaczcie podłą jakość zdjęć, ale fotograf ze mnie żaden, a na przyspieszony kurs fotografii i tak bym nie zdążył…

Autorem jest Tom Wolf

Tom Wolf
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , .