36 Crazyfists, All Hail The Yeti, ’68 – Warszawa (09.02.2018)

36 Crazyfists to niegdyś wychowanek kultowej wytwórni Roadrunner Records. W złotych latach milenijnych zespół trafił do kuźni „nowego metalu” wraz z takimi zespołami, jak Slipknot, Cradle of Filth, Killswitch Engage, Trivium, Machine Head czy Opeth. Nie obyło się bez komercyjnego sukcesu, szczególnie z uwielbianą przeze mnie płytą A Snow Capped Romance (2004), jednak zawsze miałam wrażenie, że skład 36 jest młodszym braciszkiem swoich kolegów po fachu. W szerszej perspektywie powtórny sukces nu-metalu pod płaszczem metalu alternatywnego, tudzież metalcore’u, już nigdy się nie powtórzył, toteż wraz z przejęciem RR przez Warner Music i rozpadem „rodziny” tworzonej na przestrzeni lat przez topowe metalowe zespoły przestałam śledzić karierę muzyków z Alaski. Może nie musiałam się tak obrażać, kolejne płyty 36 Crazyfists okazały się strawne, nie brak na nich chwytliwych melodii i dynamiki, pojawiają się małe przebłyski modnego (choć już upadającego) połamanego djentu, a wokal Brocka Lindowa zachował specyficzną, wyróżniającą się na tle setek innych barwę. W takim oto anturażu wspomnień i przemyśleń nie mogło mnie zabraknąć na jedynym koncercie formacji w Polsce, który odbył się 9 lutego br. w niezawodnym Klubie Hydrozagadka, dzięki równie niezawodnej ekipie Knock Out Productions.

Wieczór rozpoczęła amerykańska formacja o tajemniczej nazwie ’68 (hardcore, pokłosie kapeli The Chariot), której niestety nie udało mi się zobaczyć. Piątek, godz. 19.00, człowiek zmarnowany po całotygodniowej orce, wybaczcie – innym razem!

Kolejno na scenie stawiła się kapela All Hail The Yeti (nazwa cudowna) wprost ze słonecznego Los Angeles. I dość słonecznie metalcore’owo zagrali. Panowie nie owijali w bawełnę, koncert okazał się energetyczny i przemyślany. Podobały mi się tzw. back vocals, sposób, w jaki przechodzili z jednego utworu do drugiego oraz zarażająca dawka radości grania i kontaktu z publiką. Na ile muzyka All Hail The Yeti jest bliska moim gustom pozostawię bez komentarza, aczkolwiek technicznie nie mam grupie wiele do zarzucenia. Jeśli ktoś lubi melodyjny rock/metal z ładnymi riffami i czystymi wokalami, zachęcam do sprawdzenia formacji i przyjrzenia im się bliżej. Mnie osobiście jak na razie wystarczy i czerpię radość z tego, ile usłyszałam.

Na finał przyszedł czas na headlinera! Pierwsze spotkanie z 36 przeżyłam….16 lat temu, kiedy zawitali do Proximy, supportując Killswitch Engage (jeszcze z Howardem Jonesem). Tak, tak, Polska nigdy nie była po drodze Amerykanom, wszystkie ich (koniec końców nieliczne) europejskie trasy koncertowe nie zahaczały o nasz piękny kraj. I proszę! Oto przybyli! I kilogramów też im przybyło – w kontekście głównie lidera formacji. Wokalista Brock Lindow wydawał się jeszcze większy niż na zdjęciach. Pewnie nie powinnam zaczynać relacji z koncertu wrażeniami wzrokowymi, ale musicie wybaczyć Drodzy Państwo, tym razem inaczej nie mogłam. Zwyczajnie podświadomie wydaje mi się, że zabrakło w ruchach scenicznych Brocka większej ekspresji, bo te paręnaście lat i bicepsów temu kompletnie inaczej cały show wyglądał. O ile do wokaliz nie chce się przyczepiać, jeszcze raz podkreślę, że dla mnie głos Lindowa jest mocno unikatowy wraz ze specyficznym „żabim” skrzekiem, który poznam z daleka bez zawahania, to w całości nieco zazgrzytało. Przede wszystkim nie jestem fanką chórków „z taśmy”. Nie i już. W tego typu muzyce wszystko powinno iskrzyć na żywo, nawet jeśli miałoby wyjść pokracznie. Do połowy koncertu 36 mieszając wiekowe hity z At the End of August czy The Heart and the Shape na czele z najnowszymi z Death EaterBetter to Burn z płyty Lanterns (2017), koncert był równy i ekspresywny. Jednak w którymś momencie Panowie wyraźnie musieli zwolnić. Nic dziwnego, przy tak wartkim tempie każdemu zabrakłoby oddechu, ale szkoda, że forma wokalisty trochę spadła. Wyśpiewany wraz z publiką Bloodwork był właściwie ledwo przyswajalny. Jednak to mało ważne detale, bo atmosfera w Hydrozagadce zrekompensowała niedostatki dźwiękowe. Może Lindow nie dźwignął reakcji, z jaką się spotkał w Polsce? A to za sprawą tego, moi mili czytelnicy, że publika okazała się największą gwiazdą tego wieczoru! Od początku do końca energia pochłaniała kolejnych słuchaczy w sali koncertowej niczym posłanka Pawłowicz kanapki podczas sejmowych narad. Refreny i zwrotki śpiewane z pamięci, młynki, stage divingi, oklaski – co tylko można sobie wymyślić. Wrzało i huczało, a przyznam szczerze, obawiałam się o frekwencję i zainteresowanie zespołem. W końcu od czasu największej popularności 36 minęło jakieś 15 lat! A tymczasem w piątkowy wieczór publikę zasiliły nie tylko młodzianie, ale sporo moich rówieśników (czyli… 18+ :)) i nieco starsze pokolenie. Dość podsumowującym, wymownym akcentem dla grupy było wspólne odśpiewanie na koniec Slit Wrist Theory z albumu Bitterness the Star (2002!). Na twarzach muzyków z Alaski rysowały się podziw, podziękowanie i –  jak sądzę – wzruszenie. Zresztą obiecali do nas wrócić jeszcze w tym roku, więc ponownie będzie można sprawdzić jakość interakcji zespołu z fanami, a ta była na wysokim poziomie!

To by było na tyle, jeśli chodzi o krótki przekaz emocjonalny kolejnego, udanego wieczoru w „hydro”. 36 Crazyfists mają w mojej głowie specjalną sentymentalną półeczkę, do której od czasu do czasu z przyjemnością sięgam. Nie zawiodłam się, świetnie się bawiłam i celebrowałam cały koncert Amerykanów z zainteresowaniem i radością. Czas minął wyjątkowo szybko, jak wszystkie dobre chwile, których doświadczamy.

Na koniec wyobraźcie sobie Państwo bajerancki, amerykański super-bus koncertowy w kolorze żółtym, ze wszystkimi udogodnieniami i chyba-sejfem na odciski palców i siatkówkę oka w drzwiach, który stał dumnie na tle praskich budynków w bramie Chmur, Hydrozagadki i Składu Butelek. Cóż za piękny, bareiczny widok. Może ma ktoś zdjęcie?

Do następnego!

Autorem zdjęć jest Paweł Brześciński

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , .