Black Plague: Chapter II – Katowice (26.07.2020)

Z biegiem trwania tej nieszczęsnej koronawirusowej pandemii przypuszczałem, że powrót do do koncertowania jednak nie będzie tak szybki i mocarny jak początkowo sądziłem. Im więcej czasu mijało od rozpoczęcia lockdownu, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że koncerty będą wracać raczej powolutku i na spokojnie. Nie byłem więc przygotowany na to, że Black Silesia Productions bardzo szybko zrzucą na Katowice bombę w postaci uwielbianego przeze mnie Deus Mortem. Na wrocławskie komando polowałem od długiego czasu – ich wizyta na drugim rozdziale Black Plague sprawiła mi więc więcej radości, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

Zanim jednak moje kilkuletnie oczekiwanie na koncert gwiazdy niedzielnego wieczoru dobiegło końca, musiałem przejść przez nie trzy, a nawet cztery „tornada”. Pierwszym z nich był Haunted Cenotaph, czyli młoda death/doomowa kapela z Rzeszowa rodem. Niestety nie ściągnęli na dziedziniec P23 tłumów, a szkoda, gdyż zaprezentowali się więcej niż przyzwoicie. Było ciężko, było mięsiście, nie zabrakło też różnorodności pod względem tempa. Zespół przedstawił również swój cover The Reaper Hellhammer, czym niewątpliwie zadowolił miłośników klasyki. Bez dwóch zdań było na czym „zawiesić ucho” i na pewno warto zapoznać się ze studyjnymi dokonaniami kwartetu.

Równie dobrze wypadł gliwicki Devilpriest, którego wydany przed trzema laty debiutancki Devil Inspired Chants zdążył już narobić troszkę szumu. Muzyka zespołu przypominała mi nowsze dokonania Azarath – skojarzenia zatem zacne, a wykonanie również nie pozostawiało za wiele do życzenia. Ślązacy ściągnęli pod scenę prawie wszystkich wtedy obecnych koncertowiczów, w czym niewątpliwie sporą zasługę miała bardzo nieprzyjemnie wyglądająca ulewa, przed którą uczestników eventu częściowo chroniło zadaszenie sceny i sporej części placu pod nią. Niestety nie udało się ochronić stanowisk z merchem, przez co moje wielkie plany t-shirtowych zakupów musiały zostać odłożone na inny dzień. Cóż, nie można mieć wszystkiego, prawda? Zresztą – deszcz i black metal to wcale nie jest złe połączenie.

Jeśli ktoś po występie Devilpriest był jeszcze mentalnie nierozgrzany i niegotowy na zbliżające się coraz większymi krokami danie główne, to prawdopodobnie po występie Temple Desecration uległo to zmianie. Tyszanie to na polskiej ekstremalnej scenie marka ciesząca się już pewnym uznaniem i kto miał styczność z ich wydawnictwami, wiedział jak ciężkiego i bluźnierczego death metalu się po nich spodziewać. Co ciekawe, Panowie stanowią przykład zespołu, który na żywo wypada jeszcze lepiej niż w studio – dźwiękowo są jak doskonale naoliwiona niszczycielska maszyna (co zresztą w niedzielny wieczór po raz kolejny potwierdzili), która brzmi potężnie, zaś ich sceniczna prezencja również przykuwa oko. Bardzo dobry występ, choć trudno mi ukrywać fakt, że od pewnego momentu moje skupienie na nim zaczęło coraz bardziej ulatywać. To jednak sprawka wyłącznie Deus Mortem.

Z natury jestem niecierpliwym człowiekiem, więc im krótszy czas dzielił mnie od rozpoczęcia show Necrosodoma i jego kompanów, tym bardziej nie mogłem się go doczekać, zaś niemałe opóźnienie tego momentu było trudnym sprawdzianem dla mojej cierpliwości. W końcu jednak klasycznie umalowany kwartet zjawił się na scenie i przez kolejną godzinę z przysłowiowym palcem w tyłku udowadniał, że jego przynależności do elity polskiego black metalu nie należy specjalnie kwestionować. Chciałoby się powiedzieć, że zespół zagrał same hity, jednak w jego dyskografii trudno jest znaleźć jakiś słabszy numer. Usłyszeć można było więc chociażby mojego ulubieńca, czyli pierwszą część Ceremony of Reversion, a oprócz tego między innymi The Higher Sun, Remorseless Beast, Sinister Lava, Through the Crown it Departs, rewelacyjne Olam haBeriah czy absolutne koncertowe killery w postaci It Starts to Breathe Inside oraz zagrany na zakończenie The Destroyer, podczas których ustanie w miejscu było wielkim wyzwaniem (któremu niestety trzeba było jakoś podołać). Najbardziej zaskakujące było dla mnie jednak to, że Deus Mortem podobnie jak poprzedzające ich Temple Desecration na żywo brzmi jeszcze lepiej i zdecydowanie bardziej mięsiście, przebijając tym samym niebotycznie wysoki poziom swoich albumów – i to pomimo kilku drobnych problemów, na które Marek Lechowski kilkukrotnie zwracał uwagę dźwiękowcom. Szkoda jedynie, że ten spektakularny pokaz blackowej rozwałki na najwyższym poziomie nie trwał dłużej, choć wydaje mi się, że z tym zespołem nawet dziesięć godzin by mi nie wystarczyło. Czapki z głów i rogi w górę!

Drugi rozdział Black Plague przejdzie więc do mojej koncertowej historii jako jedno z najlepszych wydarzeń w stolicy Śląska, w jakim przyszło mi uczestniczych, spełnienie jednego z moich marzeń. Trzy zespoły z wysokiej półki plus headliner, którego występ prawdopodobnie będzie można umieścić na szczycie listy najlepszych koncertów 2020 roku – i to nie tylko dlatego, że sytuacja z koncertami jest jaka jest. Nieobecni mogą żałować i pluć sobie w brody – ominęło was naprawdę coś wielkiego. Wciąż możecie jednak odkupić swoje winy i wpaść na rozdział trzeci…

Łukasz W.
(Visited 4 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , .