Castle Party – Bolków (28 – 31.07.2016)

Castle Party nigdy nie było szczytem moich marzeń pod względem muzycznym. Niemniej cała atmosfera i otoczka, która przez ponad 20 lat wykreowała się na dziedzińcu, rynku i w bolkowskim kościele, przyciąga mnie co roku na Dolny Śląsk.

W tym roku także postanowiłem zajrzeć do tego zamrożonego w czasie miasteczka, żeby pocieszyć się festiwalową atmosferą, spotkać starych znajomych, odkryć jakąś nową kapelę i pogonić z aparatem po mieście.

Tym razem poprzeczkę Einar postawił mi wysoko, gdyż w Bolkowie musiałem zameldować się już na pierwszym czwartkowym koncercie. Ze wszystkich kapel, które meldowały się przed publicznością w tym roku akurat Nonamen znany jest mi prawie że najbardziej. Słucham ich już od lat kilku a pomimo tego, że pochodzimy z tego samego miasta, nigdy nie widziałem ich na żywo (pardon, przewinęli mi się raz jako support przed Tarją, ale to było dawno temu).

Te 40 minut przeleciało jak z bicza. Miks ostrej gitary, skrzypiec i wokalu Edyty przyjemnie wchodzi uszami do mózgu. A że nagłośnienie było bardzo składne, przysłuchałem się na spokojnie pracy poszczególnych muzyków. Bonusem występu był fakt, że od czasów wspomnianego wyżej pierwszego spotkania zmieniła się w zespole skrzypaczka i perkusista. I całkiem to kapeli wyszło na dobre.

Przyjemnie było także posłuchać Cementary of Screeam, którego nie słuchałem chyba od czasów licealnych. I choć, jak się wcześniej rzekło, między innymi i ta kapela nie stoi na moim muzycznym piedestale, to na żywo wypadli bardzo, ale to bardzo fajnie. Z nimi to mam trochę tak jak z jazzem. Sam w życiu nie posłucham, ale na koncert pójdę chętnie i będę się nieźle bawił.

Kolejnym moim czwartkowy musikiem był egzotyczny tercet The Devil and the Universe. Kapelę poznałem trochę przypadkiem trochę ponad rok temu i przyjechałem dobrze przygotowany na występy Austriaków. Słyszałem także, że ich show są bardzo ciekawe i czekałem również i na ten aspekt ich występu.

Takiego show to się jednak nie spodziewałem. Muzyka była zsynchronizowana z puszczanymi z tyłu filmami co do sekundy. Kozie maski i czarne habity pięknie kontrastowały z figlarnymi minami świetnie bawiących się muzyków. A same melodie? Odegrane bez zająknięcia, jakby były przećwiczone milion razy. Podobnie jak choreografia na początku występu i wszystko, co wydarzyło się przez tamtą prawie godzinę. Nie mówiąc już o genialnej idei podejścia do sprawy okultyzmu i szatana z przymrużeniem oka i kpiącym uśmieszkiem błądzącym gdzieś w kąciku ust. Zaryzykuję więc nawet stwierdzenie, że The Devil and the Universe był dla mnie w tym roku najlepszym koncertem na całym Castle Party. No!

Na Near Earth Orbit zostałem w sumie tylko dlatego, że gitarzysta tej kapeli to również członek The Devil and the Universe. I choć postapokaliptyczne klimaty rodem z Fallauta nawet mi pasują, to muzyka tylko miejscami robiła na mnie wrażenie pasujące do otoczki. Nie mogło być jednak aż tak źle, gdyż dotrzymałem do końca występu NEO.

Ostatnim czwartkowym zespołem był czeski XIII Stoleti. No cóż… Zrobiłem kilka zdjęć i wycofałem się z kościoła.

I tu właśnie przypomniała mi się pewna sprawa, która na tegorocznym Castle Party rzuciła mi się wyjątkowo w oczy. Zazwyczaj czwartki były dniami rozbiegowymi a na koncertach w kościele zbierał się wyłącznie niewielki tłumek najzagorzalszych fanów. I trochę do tego przez lata przywykłem. W tym roku jednak było inaczej. Już w czwartek kościół zaprany był jak podmiejski autobus o 8 rano a wyjść z niego podczas koncertu Czechów graniczyło po prostu z cudem. Czyżby aż tak skoczyła popularność mojego ulubionego festiwalu?

Piątek był zdecydowanie moim dniem na tegorocznym festiwalu. A to za sprawą blackowego maratonu, który rozpoczął się w kościele o godzinie 15:30 a zakończył tamże po godzinie 23:00 i to bez przerwy. Dzień rozpoczął Antiflesh, który pomimo niewielkiego jeszcze dorobku scenicznego i płytowego wypadł na scenie jak stary wyga. Po następującej po Antiflesh Moanie wiedziałem czego się spodziewać i bielszczanie nie zawiedli ani na jotę. Ostre brzmienia i charyzma Rafała niezmiennie zapewnia sukces temu zespołowi.

Outre także nie trzeba było nikomu przedstawiać. Tymon i spółka niczym tajfun i pożoga przetoczyli się przez kościół a po ich występie tylko rozbryzgana wokół sceny krew świadczyła o tym, jak bezkompromisowy Black Metal grają ci Panowie. O klasie i umiejętnościach wokalisty nie będę się zbytnio rozwodził, gdyż w internetach ostatnio tyle peanów na temat jego możliwości wokalnych, że nie da się nie powiedzieć czegoś wtórnego. Wystarczy zresztą rzucić okiem na zdjęcia, żeby przekonać się, ile serca i duszy w muzykę wkłada. Nie tylko on zresztą, gdyż pozostała czwórka muzyków nie odstawała od frontmana ani na stopę.

Koncert Mordoru upłynął mi na fotografowaniu publiki ze szczególnym uwzględnieniem kobiet i dzieci. Poza tym moje ograniczenia gustowe niezbyt pozwoliły mi się cieszyć ich występem. Za to następny po nich Sacrilegium wysłuchałem już z wielką uwagą. W końcu jak tu nie czekać na występ kapeli, której słuchało się z kaset gdzieś w czasach pacholęcych i od tamtego czasu słuch po nich zaginął, przynajmniej w mojej części świata. Godzinny prawie występ pogan z Wejcherowa obudził moje serce w samą porę…

… gdyż kolejną kapelą na kościelnej scenie była katowicka Furia. Nihila choć widziałem już kilkanaście razy, bez wahania przedłożyłem ponad występującą właśnie na zamku Xandrią (ich zaś jeszcze nie widziałem nigdy). Na tym koncercie nie było zaskoczenia, nie było niejasności i nie było niedomówień. Klasyki gatunku sypały się jak z rękawa a publika, która znała teksty na równi z wokalistą, wyła jak opętana w rytm gitar i perkusji. I choć może tym razem Nihil nie przebił występu Devili (może dlatego, że koncert Furii po tylu razach już mnie nie zaskakuje, a Austriaków widziałem po raz pierwszy w życiu), to znów pokłony biję głębokie przed jego wielkością. Wychodząc z kościoła na krótką przerwę powtarzałem sobie i wszystkim dookoła jak mantrę, że Nihil geniuszem i wizjonerem jest i basta. Tylko jeszcze (jak to z wizjonerami bywa) nie każdy go rozumie a spora grupa fanów nie dorosła jeszcze do wysokości sztuki, którą kreuje Furia.

W ramach przewietrzenia przytłoczonego Black Metalem umysłu wybrałem się na spacer na zamek, żeby cyknąć kilka fotek występującym właśnie Clan Of Xymox, po czym szybko wróciłem do kościoła na zamykający piątkowy maraton In Mourning. Zapytacie jak wystąpili Szwedzi? Niech odpowiedzią będzie fakt, że po ich koncercie uzupełniłem sobie „do pełna” dyskografię zespołu. Zresztą podziwiając ich energię, zaangażowanie i autentyczną frajdę, jaką czerpią z grania nie dało się nie zostać wciągniętym w ten progdeathowy wir. Mnie (i spore grono fanów pod sceną) „wsysło” na maksa. Padłem!

Sobota po piątkowym maratonie była dniem restowym.  Przywitałem ją industrialnym ambientem Dead Factory, po którym zaraz cofnąłem się w czasie do ubiegłego wieku za sprawą Desiderii Marginis. Była to zresztą moja kolejna konfrontacja z muzycznymi wspomnieniami i po raz kolejny doświadczenie to wypadło nader pomyślnie. Zresztą również Dead Factory klimat w kościele stworzył taki, że pomimo upału chłód pomiędzy murami zapanował na tyle gęsty, że para zaczęła lecieć z ust. Fajny set na początek dnia.

Po krótkiej przerwie postanowiłem w końcu odwiedzić zamkowe mury (jak do tej pory kościół pochłonął mnie bez reszty i poza krótkim wyskokiem na Clan Of Xymox nie widziałem na zamku żadnego koncertu). Padło więc na Blindead, którego w promieniach słońca i przy lekkim wietrzyku słuchało się nader przyjemnie. Zresztą i muzyka pasowała do aury jak ulał a na widok nowego wokalisty niejednej fance przyszły do głowy naprawdę niegrzeczne myśli.

Garden of Delight śmignął niczym przerażony kociak, gdyż tego wieczoru tak naprawdę wszyscy czekali na gwiazdę numer jeden. Ja, stary fan Sisters of Mercy czekałem na Carla chyba jeszcze bardziej, gdyż pomimo tysiąca prób od lat Eldritcha uwielbiam, McCoya zaś nigdy do końca nie mogłem zrozumieć.

Show był na naprawdę wysokim poziomie. Klimat utworów ujmujący, światło i dźwięk z rozmachem a lider Fields of the Nephilim jak zwykle zasłonił się szerokim kapeluszem i okularami. Robiłem zdjęcia muzykom i słuchałem, słuchałem i robiłem zdjęcia i coraz bardziej mi się to przedstawienie zaczynało podobać. W końcu stanąłem gdzieś z boku i przyglądałem się szalejącej ze szczęścia publiczności wnoszącej na każde kiwnięcie frontmana ręce do góry i wykrzykującej teksty, jakby zagnieździły się nie w ich głowach, tylko gdzieś znacznie głębiej. Czyli że musiało być idealnie. Szkoda, że ja aż tak tego nie odczułem.

Niedzielę jak zwykle spędziłem na raczeniu się otoczką festiwalu niż samym muzycznym insertem. Jak wspomniałem na początku, Castle Party to nie tylko festiwal muzyczny, to sposób bycia i cały równoległy świat, który z roku na rok Einar umacnia, wzbogaca i dopracowuje. Szkoda trochę, że jakaś banda ignorantów zrobiła w tym roku trochę bałaganu w kościele i podprowadziła kilka istotnych urządzeń scenicznych. Mam nadzieję, że trupio mechaniczna ręka gotyckiej sprawiedliwości dopadnie ich w jakimś ciemnym zaułku przed organami ścigania i że jesień średniowiecza będzie tym razem znacznie bardziej krwawa i bolesna.

Uwielbiam Castle Party niezależnie od tego, kto w danym roku tam występuje. Jeżdżę tam i będę jeździł całą rodziną i pławił się w tym niemożliwym do osiągnięcia gdziekolwiek indziej na świecie klimacie. Będę odkrywał coraz to nowe niesamowite kapele i poznawał najbardziej pozytywnych na świecie gotów, którzy pod trupimi maskami i przerażającymi strojami są zawsze serdeczni i przyjacielscy. Nie wierzycie? Wystarczy tylko rzucić okiem na zdjęcia! Te uśmiechy i pozy mówią wszystko!

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , .