Explosions in the Sky, Spoiwo – Warszawa (19.10.2016)

Jesień jest najpiękniejsza, kiedy nie odmawiasz sobie koncertów re-definiujących twój szary byt w szarej rzeczywistości. Kto odwiedził w środę 19 października br. warszawską Progresję, ten zgodzi się ze mną w 100%. Nie mam wątpliwości. Na deskach stosunkowo niewielkiej sceny zaprezentowały się dwie wyjątkowe grupy – trójmiejska formacja Spoiwo i amerykański post-rockowy monument Explosions in the Sky.  Zapowiedź koncertu Amerykanów pojawiła się dobre kilka miesięcy temu, natomiast info o supporcie gruchnęło niespełna na 3 tygodnie przed wydarzeniem. I szczerze jestem w stanie powiedzieć – lepszego wyboru być nie mogło! PW Events brawo!

Spoiwo dane mi było poznać w ubiegłym roku, kiedy supportowali God Is An Astronaut i już wtedy było wiadomo, że nie można ich spuścić z oka. Kolejny koncert, który widziałam w Hydrozagadce, do najbardziej udanych nie należał. Wniosek jest właściwie jeden: taki zespół, jak Spoiwo, potrzebuje przestrzeni (i dobrego akustyka swoją drogą). I w Progresji wszystko zadziałało! Formacja swój występ zaczęła punktualnie o 20.00 i od pierwszych nut stworzyła niesamowity klimat. W parę minut z kilkunastoosobowej publiki pod sceną sala koncertowa wypełniła się zainteresowanym tłumem. Celowo tym razem nie podam wam setlisty koncertu Spoiwa, gdyż jest to spektakl godny uwagi od początku do końca, bez wyodrębniania poszczególnych utworów. Rzeknę jedynie, że zarówno Skin, jak i YOS zabrzmiały bez zarzutu. Formacja zaprezentowała na koniec nowy utwór, bardziej dynamiczny i nieco cięższy, i tym samym mają mnie w ogniu krzyżowym! Na pewno będę śledzić dalsze poczynania, a wracając do promowanych obecnie odsyłam do recenzji Marty. Jedno jest pewne, jeśli zespół czuje swoją muzykę, czuje ją też publika. Emocje były wprost wypisane na twarzach słuchających. Zwróciłam uwagę też na ustawienie instrumentalne – niepozorny perkusista nie był schowany z tyłu, a ulokowany po prawej stronie, naprzeciw ślicznej Simony z klawiszami. Takie zestawienie instrumentariów wydawało się dobrze korespondować z prezencją zespołu na tle ich muzycznych wykonów. O małych akustycznych potknięciach nic nie zamierzam pisać, nie wpłynęły na całościowy odbiór setu. Beware Spoiwo, wróżę Wam spory sukces i życzę tego z całej czarnej duszy.

Po półgodzinnej przerwie na scenę zawitali Explosions in the Sky. We wstępie nazwałam ten zespół „monumentem”, więc od razu się wytłumaczę: to godne określenie tego, co sobą reprezentują. Explosions in the Sky działają już 17 lat, na koncie posiadają 11 wydawnictw, w tym docenione krążki z muzyką filmową (zawsze i wszędzie polecam OST do Lone Survivor), więc trudno nazywać ich tylko „zespołem”. W Polsce pojawili się promując najnowszy album The Wilderness. Nie skupię się na dokładnej kolejności setlisty. Koncert rozpoczęli utworem otwierającym najnowszy krążek Wilderness i od początku było wiadomo, że zaczyna się magia. Numery takie, jak Catastrophe and the Cure czy Disintegration Anxiety zachwycały sekcją rytmiczną; taka perkusja to czysty skarb. Natomiast Greet Death i Colors in Space wprowadzały publikę w swego rodzaju trans, z którego nie chciało się wychodzić. Nie zabrakło chwili oddechu przy długim intro w The Ecstatics, by zakończyć ten stonowany czas potężną ścianą dźwięku w First Breath After Coma. Najpiękniejszym momentem było dla mnie wysłuchanie na żywo cudownego Your Hand in Mine znów ze świetną perkusją. Set zakończył prawie 11-minutowy The Only Moment We Were Alone energicznie, dynamicznie i z przerwami klimatycznie – co tu więcej dodawać. Bisów nie było, ale wydaje mi się, że w tym wypadku nie musiało ich być. Explosions in the Sky dali z siebie wszystko, nie można było nie poczuć tej energii, toteż o niedosycie raczej nie było mowy.

Słowo o oprawie. Bardzo dobrze współgrało oświetlenie. Nie mogę powiedzieć, że spektakularnie, ale szczególnie subtelne momenty i budowane w ten sposób napięcie wyraźnie spotęgowały odbiór koncertu. Nie mogę się też przyczepić do nagłośnienia. Progresja jak najbardziej zdała egzamin w tym aspekcie.

Setlista:

Wilderness
Catastrophe and the Cure
Greet Death
The Ecstatics
First Breath After Coma
The Birth and Death of the Day
With Tired Eyes, Tired Minds, Tired Souls, We Slept
Colors in Space
Your Hand in Mine
Disintegration Anxiety
The Only Moment We Were Alone

Na koniec prośba: uwierzcie mi na słowo, warto choć raz zobaczyć na czym polega post-rock w wersji live w wykonaniu rzeczonych powyżej. Do następnego!

Autorką zdjęć jest Wiktoria Wójcik

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , .