Meshuggah, Decapitated – Warszawa (06.06.2018)

Sztuki pod tytułem wirtuozerii nowoczesnego metalu w matematycznych podziałach wciąż cieszą się zainteresowaniem i wzbudzają emocje nieporównywalne z żadnymi innymi. Jednak owe sztuki nie są dla każdego. Po prostu. Pojęcie muzyki w totalnie połamanych konstrukcjach kompozycyjnych rozmywa się w rejony, o których nasi dziadkowie nawet nie śnili, a które dziś już nie są żadną innowacyjną nowością, ale z jakiegoś powodu trzymają się na tej na nowo wymyślonej powierzchni i mimo wszystkich znaków na niebie nadal ciekawią, przynajmniej niektóre. Meshuggah, szwedzki band, działający na scenie od 30 lat, który swego czasu przedefiniował pojęcie metalu awangardowego i jednocześnie stał się pionierem dziwnego gatunku zwanego djentem, odwiedził Polskę na dwóch koncertach w Krakowie i w Warszawie w ramach trasy promującej ich ostatni album The Violent Sleep of Reason (2016). Po ogłoszeniu daty koncertów niewiele później buchnęła informacja, kto będzie supportował Szwedów w Polsce, i z miejsca było wiadomo, że łaski publika nie dozna. Na scenie przed Meshuggah mieli pojawić się bowiem doceniani i bez dwóch zdań rewelacyjni przedstawiciele naszej rodzimej sceny Decapitated. I stało się tak, jak wszyscy przewidywali – potężne ciosy, niesamowita energia w low kickach, dopięte i skrojone na miarę sierpowe, plus gorąca atmosfera koncertowa. Beng!

Wydarzenie zapowiadało się przednio. Dzień wcześniej krakowski Kwadrat został wyprzedany do cna (w tym miejscu zapraszam do obszernej relacji red. Marcela), natomiast warszawska Progresja wypełniła się po brzegi, ale w zakamarkach, których poszukiwałam ja, było jeszcze trochę miejsca na jednostki ludzkie. Przed Progresją spory tłumek, jednak już w środku towarzystwo mocno się rozpełzło po dwóch kondygnacjach klubu, dzięki czemu zajęcie miejsca w pierwszym rzędzie nie stanowiło żadnego problemu. Już za chwilę miało się okazać, że pomysł był dość głupi, jeśli chciałeś człowieku wytrwać w pionie w stanie niezmienionym.

Ok. 19.30 nastąpiło piekło. Decapy bez ostrzeżenia zaczęli z wysokiego C od numerów promujących ich ostatnie wydawnictwo Anticult (2017), z rozmachu pojawiły się więc Deathvaluation i Kill the Cult. Dalej było coraz goręcej i coraz lepiej. Nie zabrakło dobrze znanych Blood MantraNest czy fantastycznego, przygniatającego Amen. Choć bardzo nie lubię tego określenia – to była miazga! Ten koncert miażdżył na wszystkich szczeblach – od technicznie genialnej sekcji rytmicznej, po świetne sprzężenia na gitarach, na wyjątkowej atmosferze kończąc, w jakiś sposób innej, może nawet odrobinę wzniosłej. Wszyscy doskonale wiemy, że Decapitated przeszli ostatnimi czasy trudne chwile, toteż widzieć ich w takiej formie i z takim przyłożeniem okazało się fantastycznym doznaniem. Oni naprawdę czuli każdy moment na scenie i zarażali sobą publikę od pierwszych nut. Rafał Rasta Piotrowski co jakiś czas przechadzał się pomiędzy utworami po scenie i zwyczajnie uśmiechał się do tłumu. Niemal w powietrzu czuć było ten obustronny respekt w symbiozie artysta-publika. Tego wieczoru wszystko się zgadzało, fani na każde machnięcie ręką Rasty nie byli mu dłużni, było mocno, zaciekle i doskonale. Przyznam szczerze, że bardzo chciałam ponownie zobaczyć Decapitated w akcji, ale nie przypuszczałam, że ten koncert aż tak porwie! Nowa, lepsza era Decapitated właśnie trwa, zresztą przekonajcie się o tym sami na najbliższych koncertach grupy – macie jakieś 50 okazji w tym roku 🙂

Setlista:

Deathvaluation
Kill the Cult
Post(?) Organic
The Blasphemous Psalm to the Dummy God Creation
Blood Mantra
Nest
Never
Earth Scar
Amen
Spheres of Madness
Day 69

 

Ledwo nadeszła chwila na oddech i pozbieranie resztek głowy z podłogi, a już 20 minut później matematyczny metal stał się ciałem. Meshuggah to nie są rurki z kremem, wiedział o tym każdy uczestnik koncertu. Jeśli Decapy rzucili rękawicą w publikę wysokim C, to Meshuggah wystrzelili z C++ w wersji pro, rozpoczynając widowiskowo utworem Clockworks z ostatniego wydawnictwa grupy, płynnie bez ceregieli przechodząc do Born in Dissonance Do Not Look Down z płyty Koloss (2012). Od początku, oprócz niesamowitej ciężkości i gęstej atmosfery, czuć było dopracowanie każdego szczegółu na scenie. Uwagę zwracała fantastyczna gra świateł, do tego tło w postaci tablic z biomechaniką (mogłabym mieć kawałek takiego tatuażu), a do tego schludne, pod linijkę dopasowane czarne stroje „meszugów”. Estetyka level hard, nie było miejsca na żadne niedociągnięcia. Początek określam jako srogi, jednak odczucia co do środkowej części koncertu mam zdaje się podobne, jak wspomnienia red. Marcela z Krakowa – Rational Gaze był chyba ostatnim momentem, w którym moja uwaga była całkowicie skupiona na zespole. Od utworu Pravus aż do Bleed (ukochanego przez wielu fanów) uciekałam myślami, obserwowałam tłum i ich dzikie harce, czekając tak naprawdę już na bisy. Setlisty Szwedów nie są niespodzianką, na trasie praktycznie nic się w tym temacie nie zmienia. W całym secie zabrakło mi więcej przygniatających, rozciągniętych utworów o nieco innej dynamice, jak np. Behind the Sun czy równie opasłego Break Those Bones Whose Sinews Gave It Motion (Koloss, 2012) z tym świdrującym riffem na początku, choć wiadomo – dla każdego co innego. Warto również odnotować, że uwagę publiki co jakiś czas przyciągał Per Nilsson (Scar Symmetry) i jego mini-sola, który zastąpił na trasie zasłużonego Fredrika Thordendala. Jedni ostentacyjnie twierdzili, że nie zasłużył na to miejsce, drudzy dokładnie odwrotnie. Moim zdaniem, wszystko ułożyło się jak należy i każdy element w tej maszynie zadziałał bez zarzutu! Nie zabrakło podziękowań ze strony Jensa Kidmana dla przyjaciół z Decapitated, kokieteryjnych acz oszczędnych pogadanek z publiką i circlów, divingów czy moshów tejże. To był piękny, dziwny koncert!

Setlista:

Clockworks
Born in Dissonance
Do Not Look Down
The Hurt That Finds You First
Rational Gaze
Pravus
Lethargica
Nostrum
Violent Sleep of Reason
Bleed

Bis:
Straws Pulled at Random
Demiurge

 

Na koniec, po krótkim rachunku sumienia, stwierdzam, że kolejny raz w mojej koncertowej historii to supportujący zespół skradł moje czarne serce. Cóż, tak bywa i wcale mnie to nie martwi! Natomiast pozostaje mi w myślach pewna refleksja, co się właściwie dzieje w temacie djentu, czy ten gatunek ostatecznie się udał? Pozostawiam tę kwestię do rozpatrzenia indywidualnie. Takiego zespołu jak Meshuggah nie było i więcej nie będzie. Ten skład to jakaś anomalia, bezwstydny obłęd. 

 

Tytułem epilogu podkreślę kolejny raz rewelacyjną organizację eventu w Progresji, wielkie owacje dla Knock Out Productions, pokłony dla występujących grup i tradycyjnie pozdrawiam Pana Prezesa Progresji, który z wielkim uśmiechem obserwował po cichu koncerty. Piękny, druzgoczący wieczór!

Do następnego!

Autorem zdjęć jest Aleksander Honc – Phodocoder.pl

Decapitated

Meshuggah

Joanna Pietrzak
Latest posts by Joanna Pietrzak (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .