Blue Dawn – „Edge of Chaos” (2017)

Jak już kiedyś pisałem, włoska wytwórnia Black Widow Records specjalizuje się w muzyce klimatycznej, balansującej gdzieś na granicy stylistyk rocka gotyckiego, progresywnego grania i doom metalu. Zwykle udaje się w tej konwencji (choć zespoły z tej „stajni” korzystają z różnych proporcji wymienionych składników) stworzyć coś intrygującego. Kapela Blue Dawn, czerpiąc z wymienionych muzycznych styli, przywołuje je zazwyczaj w najbardziej pretensjonalnej formie. Niestety, jednak aby zajmować się nieco bardziej rozbudowanymi, prog rockowymi formami, należałoby trzymać pewnie w garści trochę muzycznych, mocnych argumentów. A tutaj ich brak. Jakby ktoś porwał się z motyką na słońce.

Obojętnie, czy płyta komuś przypadnie do gustu – a zdaje się, że w rodzimym kraju zespół ma trochę zwolenników – paru zarzutów nie da się zbić. Po pierwsze, nie warto śpiewać po angielsku, jeśli ma się tak fatalny akcent. Owszem, w przypadku gotycko/doomowej estetyki można czasem specjalnie pobawić się w hrabiego Nosferatu i trochę pokaleczyć język Byrona i Szekspira, ale w tym wypadku nie chodziło o żadną stylizację – słaby angielski wypada po prostu fatalnie. Wydaje się, że rozsądniej byłoby pozostać przy ojczystej mowie, włoski mógłby zabrzmieć romantycznie i tajemniczo w tej konwencji. Tyle że…

Niestety wokalnie też nie jest zbyt ciekawie, i to drugi poważny zarzut. Gdyby głos udzielających się tu śpiewaków brzmiał jak dzwon, to może dałoby się „przymknąć ucho” na ten tragiczny angielski. Jednak Monica Sato śpiewa czasem nazbyt dramatycznie – by nie powiedzieć, że „zawodzi” – nawet w ramach obranej, para-teatralnej, demonicznej konwencji. A Enrico Lanciaprima ze swoim skandowaniem i dość niewyraźną manierą bywa jeszcze słabszy. W balladowej piosence Dancing On the Edge, która zaczyna się nawet miłym, klimatycznym wstępem, wokal niweczy wszelkie plany zbudowania nastroju: brzmi to jakby kolorowy futrzak z Ulicy Sezamkowej śpiewał smętną arię w kierunku Wielkiego Ptaka. Naprawdę zastanawiałem się za każdym odsłuchem, czy to nie jakiś żart, którego nie skumałem. Jeśli tak, to wybaczcie – głupi ja! Niestety w pozostałych kawałkach nie jest lepiej.

Po trzecie, mam wrażenie, że muzykom trochę brakuje umiejętności na bardziej skomplikowane, progresywne kompozycje. Czasem brzmią jak zespół, który niedawno wyszedł z sali prób w lokalnym domu kultury. Po czwarte (i to może nieco tłumaczyć słabe brzmienie Blue Dawn, ale ich bynajmniej nie rozgrzesza), z pewnością odbiorowi całości nie pomaga fatalna produkcja i mastering. Tego typu muzyka powinna wciągać nas słuchacza w świat mistycznych uniesień, a na rzeczonym albumie hard rockowe i doomowe riffy nie mają ciężaru, progresywnym momentom brak oddechu, gotyckim naleciałościom klimatu. Brzmi to sucho, niewyraźnie, jakby zrobiono wszystko ad hoc.

A zatem płyta została wykastrowana z jej ewentualnych atutów. Muzyczne pączki się zawiązały, ale produkcyjny i wykonawczy przymrozek przegonił marzenia o owocowym dobrobycie w sadzie progresywno/hard rockowych dźwięków. Pewne składniki bywają źle dobrane, zestawione razem zwyczajnie męczą, czasem wywołują uśmiech (i to nie zamierzony) przez co nie potrafiłem tej płyty za żadnym razem wysłuchać w całości. Jeśli brać muzyczną zawartość krążka jako wierną realizację hasła zawartego w tytule płyty, to udało się nawet nieźle. Tylko dlaczego słuchacz ma się czuć zmęczony taką konwencją? No dobrze, ja się zmęczyłem, bo nie odbieram komuś prawa do czerpania przyjemności z kontemplowania tych dźwięków.

To nie jest tak, że album Edge of Chaos pozbawiony jest jakiś atutów. Zespół na przykład bardzo dobrze wypada w ambientowej formule. To, co miało być niewinnym preludium (The Presence) i instrumentalnym przerywnikiem (Wandering Mist) jest najmocniejszym punktem płyty. Czyżby dlatego, że zespół za bardzo nie kombinował, a czasem w prostocie siła? Cóż, z ciekawością wysłuchałbym ambientowej płyty w wykonaniu Blue Dawn. Od czasu do czasu pojawia się na płycie ciekawy hard rockowy riff o mrocznych, doomowych inklinacjach (The Perfect Me, Serpent’s Tongue), a ciekawa, lekko złowieszcza zagrywka gitary otwiera nam Black Trees. Pod koniec płyty, gdy zespół nieco upraszcza formę utworów, pojawia się więcej klimatu. Całkiem zgrabnie wypada kower Celtic Frost (Sorrows of the Moon), w dużej mierze dlatego, że gościnnie wystąpił w tym kawałku inny wokalista. Fajnie to nawet zagrane, z pewną wiernością oryginałowi. Tylko czy mam brawa bić Włochom, czy raczej legendarnym Szwajcarom?

Blue Dawn sam niweczy swoje starania manieryzmem, źle dobranymi środkami, zbyt daleko idącym dramatyzmem, brakiem warsztatu i słabiutką produkcją, o czym była już mowa. No i przecież nie wypada kogoś chwalić, że ma jakiś potencjał, ale go nie wykorzystał. Zespół ma wąskie grono fanów, które zdaje się być zachwyciło zawartością albumu Edge of Chaos. Pozwolę sobie nie wejść do tego kółka wzajemnej, gotycko/doom/progresywnej adoracji w złym guście.

ocena: 3/10

Oficjalna strona zespołu na Facebooku

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , .