In Flames – „I, the Mask” (2019)

Na świecie istnieje wiele zespołów, które zdecydowały się zboczyć ze sprawdzonej, bezpiecznej trasy dla pozornie ciekawszych, a jednak ryzykownych szlaków. I choć zazwyczaj bardzo cenię sobie ekipy, które mają upodobanie do eksperymentacji czy też dalszej eksploracji własnych możliwości artystycznych, niektórym tak radykalne zmiany po prostu nie są pisane. Przypadek doświadczonych przedstawicieli göteborskiej sceny muzycznej z In Flames może na ten przykład być odzwierciedleniem zespołu, który zagubił się mniej więcej w połowie swojej muzycznej drogi. Zapraszam do recenzji najnowszego dokonania zespołu, którego fanbase jest podzielony bardziej niż elektorat naszego pięknego kraju.

Bez większych oczekiwań i z bagażem wątpliwości odpaliłem najnowsze, trzynaste już dokonanie szwedzkiej formacji. Na początek pierwsze dźwięki Voices. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy po krótkim elektronicznym intro wyłonił się całkiem ciekawy i bujający metalowy riff. Po chwili pojawia się wokal Andersa Fridéna, który – przynajmniej na moment – przestał brzmieć jak rozzłoszczony kot. Krzyczany wokal lidera In Flames robi tu wrażenie i stwierdzenie, że jego głos nie brzmiał tak dobrze od czasów Come Clarity (2006) nie byłoby przesadą. Czar prysł w momencie, gdy wybrzmiał refren pierwszego utworu nowej płyty. Odkąd śpiewane bądź też wybąkiwane refreny na dobre zagościły w repertuarze szwedzkiej ekipy, przez moją głowę często przewija się myśl, czy Fridénowi i reszcie zespołu naprawdę podobają się te absurdalnie partie, które wydają się nienaturalnie wymuszone.

Po całkiem udanym początku nadchodzi utwór tytułowy, który moim zdaniem jest jednym z najlepszych dokonań nowszej inkarnacji In Flames. Jest szybko, jest agresywnie, jest melodyjnie – nie mogło być tak cały czas? Niestety, podobnie jak w przypadku reszty utworów na I, the Mask, a także kilku poprzednich pozycji Szwedów, całokształt bardzo solidnie brzmiącego utworu psuje kwiecisty refren, który – przy chaotycznych i żywiołowych riffach duetu Gelotte & Engelin – wypada niestosownie i wydaje się mijać z celem. Na plus wypada ocenić wkład nowego perkusisty Tannera Wayne’a, którego styl wydaje się bardziej energiczny w przeciwieństwie do swojego bezbarwnego poprzednika. Warto również wspomnieć o „hitowym” singlu I Am Above, w którym doszukać się można kilku naprawdę interesujących riffów, a także całkiem udanym Burn, którego formuła wybija się na tle generycznych, przewidywalnych i nużących utworów. I w tym momencie zaczynają się schody.

Nieodłącznym elementem nowszych odsłon zespołu są kompozycje, które nie mają nic wspólnego z przeszłością szwedzkiej grupy. Album I, the Mask nie jest żadnym wyjątkiem od tej reguły i na nim również pojawia się całkiem pokaźna ilość utworów, których starsi fani In Flames nie będą w stanie przetrawić. Ukłon w stronę muzyki niemal popowej w postaci singla (This Is Our) House dołącza do niechlubnego grona utworów złych, kiepskich, niedobrych (The Truth, Through Oblivion). Utwory 5-9 to dla mnie nieporozumienie; autobiograficzny We Will Remember przypomina mi twórczość zespołu Linkin Park, Follow Me to ckliwa półballada, a In This Life nie mam ani siły, ani ochoty komentować. Kończące płytę, rozciągnięte w nieskończoność All the Pain oraz Stay with Me (tytuł tego drugiego pojawia się w piosence aż 35 razy) składają się na jeden z najgorszych finałów, patetyczny i nudny. Do tego wszystkiego należy dodać słabą produkcję, w tym zupełnie ginący bas, i mdłe, dziecinne teksty Fridéna, które – niegdyś traktujące o metafizycznych rozważaniach i kosmicznych podróżach – zostały zastąpione rozterkami przeciętnego nastolatka. Jest źle, bardzo źle.

Naprawdę chciałem i starałem się polubić ten album. Pierwsze cztery utwory są dobre, jeżeli weźmiemy pod uwagę muzyczne ekscesy ekipy Fridéna z ostatnich lat. Niestety, mniej więcej w połowie płyty moje pokłady tolerancji najzwyczajniej w świecie nie wytrzymują i dają za wygraną. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak się dzieje po raz kolejny. In Flames jak zwykle nie zawiodło przy wyborze singli, które solidnie podsyciły oczekiwania fanów. Ci, jak mniemam, w większości poczują się oszukani przez muzyków. Choć z początku I, the Mask wydaje się pewnego rodzaju powrotem do formy, po krótkiej chwili zastanowienia można wysnuć wniosek, że jest to jedynie kontynuacja dyskusyjnej drogi, którą grupa In Flames obrała już jakiś czas temu. Anders Fridén niezmiennie pociąga za wszystkie sznurki, tylko wielka szkoda, że wciąż robi to pod szyldem In Flames, który od dłuższego czasu utożsamiany jest raczej ze słabym żartem, aniżeli wartościową muzyką. Chyba warto w końcu przestać się łudzić i skreślić ten zespół. Czas na reset i odpokutowanie przy The Jester Race

2.5/10

 

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .