Solacide „The Finish Line” (2016)

Chyba się starzeję, bo coraz częściej mam ochotę posłuchać muzy, którą znam, niż brnąć w nowe płyty… Może to też deficyt czasu i niechęć do poświęcania go na miernoty fonograficzne? Stąd czasem odwlekam odsłuch nieznanych pozycji, nim nie otrzymam należnej reprymendy od Naczelnego, że to JUŻ czas, na dany tekst…
A tymczasem taki Solacide nie wydał mi się wcale oczywisty… czy się spodoba czy nie… Czy pod pozorem recenzji będę musiał szukać plusów? Zazwyczaj tak 5 – 8 przesłuchań danego albumu daje mi jakiś ogląd. Mija pierwsza fascynacja, bądź otępienie i nabieram należytego dystansu…

Ale do meritum, tj. do The Finish Line. Finowie debiutują oficjalnie za parę dni tym albumem. Ale nie jest to taki „czysty” debiut, bo wcześniej Solacide wydało 2 mini albumy, a poprzedzało je demo. Zaocznie uznałem, że to dobrze, iż coś opublikowali. Wszak lepiej czasem poczekać z dobrym debiutem. Co ciekawe Finowie wydają The Finish Line dzięki polskiej wytwórni Via Nocturna, której profil idealnie pasuje do tego typu grania.

Czy The Finish Line jest udanym debiutem? Jest. Ale po kolei. Finlandia to dziwny kraj, niby mało ludzi, tymczasem kapel ostro łojących u nich dostatek, no i ten mocny rozdźwięk stylistyczny począwszy od Impaled Nazarene, poprzez Amorphis a skończywszy na HIM (poszukajcie sobie side project członków tej kapeli, to odpadniecie, jak ostro napier…ali). Niezależnie od w/w kapel, niemal wszystkie fińskie kapele mają tę charakterystyczną melodię.

Co prawda Solacide poprzez bogactwo rozwiązań aranżacji i konstrukcji utworów mocno ucieka od sklasyfikowania ich przez epitet melodic, ale czyste wokalizy, stosownie dopasowane klawisze czy rewelacyjne solówki rzucają pewną inspirację w kierunku Wolfheart i wcześniejszym projektom lidera tej kapeli…
Nie jest to bynajmniej zarzut w kierunku Solacide. Lider kapeli, Kimmo Korhonen to facet, co to w swoim muzycznym CV ma udział w zespole Waltari, zatem obaw o poziom poszczególnych kompozycji Solacide nie ma mowy tym przypadku. Co prawda czekam na odpowiedzi od kapeli, ale coś mi mówi, że to głównie jego zasługa, że obecnie Finowie reprezentują tak wysoki poziom.

Na debiucie Solacide wszystko jest dopracowane, nie ma żadnego zgrzytu czy miałkości. Gdyby chcieć lapidarnie określić taki The Finish Line właśnie wyrażenie: dopracowany pasowałby idealnie.
Dodać trzeba, że ta muza jest z duszą, czy też z fantazją. Pewna progresywność nie odbiera jej żywiołowości. The Finish Line słucha się lekko i przyjemnie. Gitary fajnie brzmią, perka pogina a i wokal potrafi zadziorniej zabrzmieć.
Utwór Of Wolf and lamb otwiera album… I to jest cholernie dobry otwieracz! Reprezentuje wszystkie najlepsze cechy tej kapeli, a mianowicie dobry wokal, bardzo fajne solówki, sensownie wplecione oraz interesująco zaaranżowane klawisze, no i konkretną dawkę emocji. Czemu zatem The Maze promuje ich album to sam nie wiem. Of Wolf and Lamb również śmiało by się do tego nadał…

W wielu fragmentach poszczególnych utworów debiutu Finów unosi się dla mnie duch Emperor, ale z ostatniej płyty Cesarza, z – moim zdaniem – mocno niedocenionego Prometeusza. A zatem black metal mniej organiczny, a dopieszczony, wręcz w „salonowym” wydaniu. Gdzie sama agresja nie jest niczym stępiona, a taka bardziej kulturalna.
Gitary mają taki nostalgiczny sznyt, zwłaszcza w akustycznych akordach… Posłuchajcie finału pierwszego utworu. Nie macie podobnego wrażenia? Przy zaśpiewach czystych wokaliz jawi się jako dalekie echo – progresywne echo ostatnich płyt Enslaved. Do tego dodajcie fiński styl grania i mamy bardzo ciekawy konglomerat.

Drugi kawałek, Disgust mknie bez żadnych skrupułów. Aż nadchodzi owo wyżej wspomniane akustyczne odbicie w kierunku progresywniejszego grania. Co ważne, Solacide to kapela black metalowa, nie ma lukru, nie ma obaw, że pewne elementy przysłonią nam metalowy charakter muzy. Kawałek po sentymentalnym fragmencie prędko wraca do rzetelnego łojenia.

Dreamless, to jeden z moich faworytów, bardzo fajne riffowanie, bas w tle, a po chwili jeszcze mocniej Solacide przywala, daleko odchodząc od posądzeń o chęć bycia In Flames czy Children of Bodom. Żartuję, nie ma tu w ogóle takiego ryzyka. Finowie znają umiar w dozowaniu melodii, która tu nie jest celem nadrzędnym. To świetnie udowadnia Dreamless. Jeżeli zatem interesuje Was intensywniejsze oblicze Solacide: mocno polecam ten kawałek, co by się przekonać, jak bardzo fajnie jest „rozpisany” ten utwór.
Klawisze… no właśnie… nie jest to symfoniczne pitu pitu. Pamiętacie Clouds Tiamatu, czy też inne klimatyczne kapele, które miały takie marzycielskie pasaże, nie będące banalnym parapetem? To cholernie odległe skojarzenie, ale cieszy mnie, że ten patent, na nienachlane pchanie klawiszy został tu w pełni zastosowany.

Void to fajna miniaturka, czysto instrumentalna. Baaardzo mi się podoba. Aż się prosi o więcej. Ale taki to urok świetnego interludium, ma zauroczyć i zniknąć…
No ale wtedy brutalnie wkracza znany z klipa The Maze.

U góry na niego niby narzekałem, dlaczego wybrany… Teraz mogę tylko rzec: świetny wybór. To po prostu rasowy kawałek! Śmiało mógłby też robić za swoisty wzorzec, jak gra Solacide. Zatem konkretne grzanie, wsparte chórkami, w tle fajna melodia i już mamy hit. Automatycznie się prosi o repeat przy odtwarzaniu. Cholernie The Maze uzależnia. Dobrze rozpisane proporcje to sukces w tym stylu grania. Ma ożywiać ta muza, porywać, nie zaś zbytnio skupiać na sentymentalnej nucie.

W produkcję The Finish Line był zaangażowany Juho Räihä w SoundSpiral Audio. Znany jest doskonale z Before The Dawn. A ten facet już wie, jak nie położyć takiej płyty przez zaniedbanie poszczególnych elementów. Niemniej z całym szacunkiem dla Before The Dawn, Solacide gra muzę bardziej dopracowana, mniej rwaną.

Self-Proclaimed None to ponownie powrót do mocniejszej, agresywniejszej estetyki. Powiem tak, do twarzy Solacide z takim brzmieniem. Nie ma wówczas tego żałosnego efektu, gdy kapela chce być postrzegana jako metalowa i nieudolnie udaje, że potrafi przyłoić. Solecide fajnie sobie pogrywa w stricte blackowych rejestrach. Wokaliście nie obce są skrzeki, a i dobrego growlu można pozazdrościć.

Przedostatni Grey pięknie wprowadza w zwieńczenie tego albumu… Zawodzenia gitarowe zamiast wszelkich klawiszy. Bardzo fajna kompozycja… No i płynne przejście w tytułowy utwór. The Finish Line… Czasem mam wrażenie, że ostatnia kompozycja jest pewnego rodzaju podsumowaniem całej płyty. Chyba tej teorii hołduje lider kapeli Solacide, bo mamy tu wszystko, czym Finowie uczynili swój styl, czyli świetne wokale, ciekawe riffy, by czasem płynnie przejść w czyste zaśpiewy. No cóż, po takim utworze jak The Finish Line można wyłącznie ponownie powtórzyć cały album. Te niespełna 50 minut prędko Wam zleci.

Debiut Solacide to równa płyta, ukazująca kapelę jako głodną sukcesu, zresztą w pełni im należnego. Co dalej, to już czas pokaże.
Na chwilę obecną Solacide śmiało zaliczam do czołówki tego typu grania. Brak wypełniaczy w debiucie, nie popadanie w nudne umelodyjnienie czy na siłę dozowanie ostrzejszej jazdy, dało im album, który warto mieć na półce.

Ocena 9/10

Tomasz
(Visited 3 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , .