Deadlife – „Porphyria” (2016)

Porfiria to bardzo rzadka choroba. Charakteryzuje się sporą ilością objawów wśród których znajdziemy między innymi ustawiczne wymioty, neuropatię, bezsenność, halucynacje, wrażliwość na światło oraz objawy depresyjne i paranoidalne. Do tego te świństwo nie jest ani śmiertelne ani wyleczalne. Przyznacie, że to idealny temat przewodni na płytę z gatunku depressive black metalu. Gatunku, który stojący za Deadlife Rafn ma w małym paluszku, o czym pisałem tutaj.

Porphyria jest najnowszym długograjem Deadlife. Zawiera dziewięć nowych kompozycji trwających razem pełną godzinę. Wydaniem wersji fizycznej zajął się Wolfspell Records.

Deadlife jest jednym z najbardziej cenionych przeze mnie projektów na scenie depresyjnej. Bardzo silnie do mnie przemawia. Bierze się to głównie z pewnego odczucia: podczas gdy ogromna większość DSBM-ów brzmi jak ostatnie podrygi przeciw depresji, jak walka o poczytalność i szczęście, Rafn poszedł o krok dalej. On się poddał, pogrzebał nadzieję i zaakceptował porażkę, zyskując tym samym śmiertelny, nomen omen, spokój. Na Porphyrii nie znajdziecie fragmentów żwawszych i energicznych. Tu królują tempa średnie. Razem z lodowatym, surowym brzmieniem kreują przejmującą atmosferę beznadziei i apatii. Melancholia towarzyszy przez całą długość odsłuchu a chłodne dźwięki brzmią jak ostatnia kołysanka. Pełno tu pięknych, choć minimalistycznych melodii. Ładne Blue Lifeless Skin, uspokajające The Day I Died, kojące spokojem wiolonczelowe nuty na All Hope Is Lost czy wyjątkowo dołujący The Mask Of Sanity, wszędzie znajdziecie to specyficzny, grobowy urok. Płyta jest pod tym względem bardzo równa i wyrównana, poza wstępem do Deprived (jest troszkę dzikszy niż reszta Porphyrii) nie ma elementów odstających od reszty. Deadlife po raz kolejny wycisza serce i umysł słuchacza. Jest bardzo antyuczuciowa, co nie znaczy, że jest pusta. Albo inaczej: jest pusta, ale celowo. To po prostu ostatnie stadium walki z przeciwnościami: akceptacja porażki. Próba odnalezienia się w lodowatym, samotnym świecie, całkowicie bez nadziei ani nawet powodu by w ogóle kontynuować tą przykrą farsę. Rafn obrazuje dźwiękiem skończoną martwicę duszy, i wychodzi mu to po raz kolejny genialnie. A jednak, pomimo wszystkiego, co dotychczas napisałem, można Porphyrię uznać również za płytę w pewien sposób ciepłą. Jak obietnicę, że na końcu już nie będzie źle, że udręka kiedyś się skończy. To wielki plus tego krążka.

Jeżeli zaczniesz Deadlife rozkładać na czynniki pierwsze i zastanawiać się nad każdym dźwiękiem, otrzymasz proste, dość wtórne i powtarzalne partie, stworzone w ten sposób, by nawet gimnazjalista mógł je nagrać. Do tego podane w bardzo niedopieszczony sposób. Pominiesz tym samym najważniejszą cechę płyty. Pominiesz ten dołujący feeling, który pozwala godzinnej Porphyrii minąć szybciej niż grindcore’owa EPka, który wprowadza słuchacza w bezmyślny, apatyczny trans. Dla mnie do tego właśnie dobry DSBM służy. A Deadlife jest bardzo dobrym DSBMem. Świetna rzecz dla każdego fana brzmień depresyjnych.

Ocena: 9/10

Kapitan Bajeczny
Latest posts by Kapitan Bajeczny (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .