Grave Pleasures – „Motherblood” (2017)

To, że historia lubi zataczać koło, a pozornie dawno wyeksploatowane i zapomniane trendy w muzyce powracać, nie jest żadnym novum. Spoglądając na scenę muzyki metalowej, od wielu już lat daje się zaobserwować doskonałą kondycję „grup rekonstrukcyjnych”, które w swojej muzyce dzielnie odgrywają kanony sprzed dziesięcioleci. Kadavar, Vintage Caravan, Orchid, Graveyard i Scorpions Child z powodzeniem przywołują klimat lat 70. i bluesowo rockowe korzenie heavy metalu. Nad twórczością Ghost czy Year of the Goat unoszą się opary psychodelicznego rocka. Smród klasycznej, zatęchłej death metalowej krypty możemy poczuć sięgając po płyty Tribulation, Horrendous oraz Vampire, miłośnicy białych adidasów, jeansowych katan i klasycznego thrash metalu, w każdej chwili mogą skorzystać natomiast z asysty Municipal Waste, Game Over, Lost Society czy Warbringer. Nie sposób narzekać.

Bohaterowie niniejszej recenzji w pielęgnowaniu przeszłości poszli jednak o krok dalej i mimo swoich jednoznacznie metalowych proweniencji sięgnęli po gatunek nieco odległy i w kontekście tradycyjnie uprawianego przez siebie poletka dość nieoczywisty. Nowa fala i post punk, granie spod znaku Killing Joke, Joy Division czy New Model Army (niemniej zespół powołuje się także na inspiracje takimi nazwami jak Aha, Duran Duran, David Bowie czy Billy Idol) nie jest bowiem tym, co w pierwszej kolejności przychodzi na myśl, gdy słucha się dokonań Dødheimsgard, Void, Oranssi Pazuzu czy Shining.

Zaczęło się w 2010, chociaż atomową falę uderzeniową dało się odczuć w całej okazałości trzy lata później. Za sprawą absolutnie doskonałego Climax, Beastmilk z miejsca wdarł się do mojego serca, a kawałki o miłości i śmierci w dobie nuklearnej zagłady mogę, obudzony w środku nocy, odśpiewywać bezbłędnie z pamięci.

Jak przystało na zespoły z doskonałymi debiutami, skład szybko dotknęły perturbacje personalne, które zmusiły Kvohsta i spółkę do zmiany nazwy. Problemy nie zdołały jednak na szczęście zatrzymać prężnie działającej już wówczas maszyny, która dwa lata później (jako Grave Pleasures) podarowała fanom kolejny album. I choć wydany w 2015 roku Dreamcrash nie miał jako całość startu do świetnego debiutu, takie utwory jak New Hip Moon, Crying Wolves czy Crisis dowodziły tego, że w kapeli wciąż drzemie ogromny potencjał do tworzenia zimnych, post-apokaliptycznych, chwytających za trzewia przebojów.

Z olbrzymim zaciekawieniem, acz i niemałą obawą podszedłem więc do kolejnej płyty wspomnianego bandu. Czy tym razem udało się w pełni nawiązać do pięknych początków (szczególnie, że z oryginalnego składu pozostał już tylko McNerney)? Czy może zawartość Motherblood okaże się wyłącznie ogrywaniem wyświechtanej już formuły?

Po kilkunastokrotnym przesłuchaniu tego materiału mogę z czystym sumieniem oddać głos na tę pierwszą opcję.

Jest bardzo dobrze. Powiedziałbym nawet, że znakomicie. Doskonale sprawdzający się w roli otwieracza Infatuation Overkill mógłby z powodzeniem gościć na Climax. Pulsujący Doomsday Raindow, sielankowo odśpiewany przez Kvohsta Be My Hiroshima, dynamiczny Joy Through Death, nieszablonowy Mind Intruder, wzbogacony świetną solówką Laughing Abyss, marszowy Falling for an Atom Bomb, spokojniejszy Atomic Christ, opowiadający o tańcu ze śmiercią Deadenders czy zamykający całość Haunted Afterlife to zwyczajnie świetnie napisane numery, bardzo przemyślane i znakomicie zaaranżowane. Płyta broni się jako całość, stanowiąc w tym wypadku udaną rehabilitację za Dreamcrush. Słychać, że zespół odrobił lekcje i zrezygnował z zestawiania doskonałych utworów z anemicznymi wypełniaczami, postawił na chwytliwość, groove i przebojową elegancję. Album jest szalenie równy, a każdy ze zgromadzonych na nim numerów to hit, który może bez obaw wzbogacić koncertową setlistę zespołu.

Nie sposób przyczepić się też do strony produkcyjnej Motherblood. Brzmienie albumu jest bardzo przyjemne, klarowne, wokal Kvohsta niezmiennie brzmi świetnie, wiosła tną z precyzją brzytwy, a sekcja rytmiczna jest doskonale zabarwiona. Pełna profeska.

Coż mogę rzec – z niekłamaną radością przyjmuję kolejne zaproszenie Grave Pleasures do beztroskiego tańca na zgliszczach spopielonej cywilizacji. Trudno bowiem nie ulec urokowi pięknie odśpiewanych hymnów traktujących o miłości w czasie apokalipsy, masowej zagładzie, radosnym danse macabre i czekającej na człowieka, pośmiertnej, bezkresnej otchłani.

I choć zdaję sobie sprawę, że Motherblood to nie Climax (z krążkiem z 2013 po prostu nie sposób konkurować i nie wydaje mi się, by Kvohst był jeszcze kiedykolwiek w stanie nagrać coś równie doskonałego) nowy album przywrócił mi wiarę w ten zespół. Obiecuję sobie uroczyście, że okazji na sprawdzenie go na żywca nie odpuszczę, nawet gdyby podczas następnej wizyty w Polsce skład miał zagrać na szczycie Opołonek w gminie Lutowiska.

Ocena: 9/10

Synu
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .