Kat – „The Last Convoy” (2020)

Przełom 1979 i 1980 roku pozostanie dość ważnym punktem w historii polskiego metalu. To właśnie wtedy w Katowicach Ireneusz Loth i Piotr Luczyk założyli zespół KAT. Od tamtego momentu minęło sporo czasu, w ciągu którego zmieniło się naprawdę wiele – grupa uległa „rozmnożeniu” i zamiast jednego KATa mamy dwa, na dodatek od niedawna prezentujące zupełnie odmienne style muzyczne. Mogłoby się wydawać, że działający pod oryginalnym szyldem zespół dowodzony przez Luczyka zaczyna się powoli rozpędzać – po trwającej czternaście lat przerwie  między albumami Mind Cannibals (2005) a Without Looking Back (2019) teraz dostajemy drugie wydawnictwo zmajstrowane w ciągu dwóch lat, tym razem wydane, aby uczcić czterdziestolecie istnienia kapeli.

Jeśli był ktoś, kto na nową muzykę polskiej legendy ostrzył sobie zęby, to od razu go rozczaruję – The Last Convoy to zbiór trzech coverów oraz pięciu „nowych wersji” utworów, które kapela już wydała.  Takie wydawnictwo nie jest niczym szczególnie szokującym – wystarczy wspomnieć chociażby wydane w 2008 roku XXV Vadera, które okazało się świetnie zrealizowanym odświeżeniem wielu kultowych klasyków zespołu. No i tutaj podkreślam ponownie: raz – świetnie zrealizowanym; dwa – odświeżeniem wielu kultowych klasyków. Wystarczy rzut oka na tracklistę nowej propozycji Kata, aby dojść do wniosku, że akurat coś tutaj nie gra. Ale po kolei.

Na początku obcowania z krążkiem doznałem małego szoku, a to dlatego, że Satan’s Nights (czyli nowa wersja Nocy Szatana) to strzał prosto w mordę. Zespół zagrał z przysłowiowym pazurem i kopytem, energia wręcz wylewa się z głośników, a wokal Qbka Weigela nie rani uszu – czyli jednak cholera jak chcą to potrafią. Jest naprawdę bardzo dobrze i zanim ktoś stwierdzi, że takiego materiału nie da się zepsuć, to odsyłam do sprawdzenia re-recordingu albumu 666 w wykonaniu Kat&RK, żeby na własne uszy się przekonać, że jednak się da.  Całkiem dobrze wypada również tytułowy The Last Convoy (w oryginale Ostatni Tabor), będący chyba jedynym utworem z okresu Romana Kostrzewskiego, który wręcz wydaje się skrojony pod nowe wydanie legendarnej kapeli. Na tym superlatywy dotyczące odświeżania klasyków się kończą, a to dlatego, że pozostałe trzy „nowe wersje” to Mind Cannibals – ścieżki wokalne Henry’ego Becka sprawiają wrażenie żywcem przekopiowanych z oryginalnego wydania, a całość za sprawą bardziej przestrzennego brzmienia wypada odrobinę lżej niż oryginał z 2005 roku; akustyczna wersja Dark Hole – The Habitat of Gods – czyli praktycznie to samo nagranie, które było umieszczone na wydanym 6 lat temu Acoustic – 8 filmów, różnice są drobne i widać je jedynie w delikatnie ubogaconej pracy gitar tu i ówdzie; oraz – i tutaj moim zdaniem mamy do czynienia z prawdziwym kuriozum – Flying Fire 2020, w którym właściwie jedyną słyszalną zmianą względem wydanego przed rokiem oryginału jest to, że rolę głównego wokalisty pełni Tim ‘Ripper’ Owens (tak, TEN Tim ‘Ripper’ Owens). Zatem większość odświeżonych numerów z klasykami nie ma nic wspólnego, zaś ich nowe odsłony jedynie minimalnie różnią się od tego, co zespół już kiedyś wydał. Drobny plusik za dobór nowszych utworów – te trzy tytuły to jak dla mnie jedyne kawałki „nowego Kata”, których w miarę przyjemnie się słucha. Szkoda, że zespół zdecydował się jedynie na drobne zmiany i podkręcone brzmienie.

No i jest jeszcze kwestia coverów, w których obecnie znany głównie z występowania na Cover Festivalu zespół powinien sobie dobrze poradzić. Na pierwszy ogień idzie Highway Star z repertuaru Deep Purple. Klasyk Brytyjczyków został zagrany zgodnie z duchem oryginału, muzycznie jest bardzo dobrze (świetna solówka) i przyłapałem się na tym, że moja stopa w pewnych momentach radośnie podrygiwała. Tego samego nie można powiedzieć o wokalu Weigela, którego momentami nie szło zdzierżyć. Bardzo podobnie sprawa ma się w przypadku Blackout. Tutaj instrumentaliści również spisali się nieźle, jednak ponownie jest to po prostu szablonowe odegranie tego, na co niegdyś wpadli Scorpions. Lepiej za to wypada wokal, choć i tak nie umywa się on do ścieżek Klausa Maine. Qbek Weigel kradnie za to show w You Shook Me All Night Long (w oryginale AC/DC), jednak robi to w niewłaściwy sposób, a mianowicie sięgając swoim wydaniem Briana Johnsona tylko sobie znanych głębokości dna (chociaż na przeciętnym barowym karaoke miałby z tym wykonaniem spore szanse na podium). Ach, no i jest jeszcze ukryty numer, będący niczym innym jak dwuminutową kontynuacją You Shook Me All Night Long.

Podsumowując, jest biednie. The Last Convoy niewątpliwie słucha się przyjemniej niż takiego Without Looking Back, jednak to głównie za sprawą jakości materiału źródłowego, który został tutaj użyty. W wielu miejscach jak na dłoni widać po prostu pójście na łatwiznę – czy to w niewielkich zmianach dokonanych w wydanym po rozpadzie zespołu materiale, czy w pozbawionym iskier kreatywności dosyć sztampowym odegraniu utworów Deep Purple, AC/DC oraz Scorpions. Kurczę, nawet okładka albumu wydaje się bardzo silnie inspirowana Death on the Road Iron Maiden. W nagranie poprzedniego krążka włożono znacznie więcej pracy i z dwojga złego wolę zespół komponujący nowe numery, nieważne jak wątłe by one nie były, niż brzmiący przyzwoicie ale w przeważającej większości po prostu idący na skróty. Oj nieładnie, nieładnie…

 

Ocena: 4.5/10

Kat na Facebooku

 

 

 

Łukasz W.
(Visited 86 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , .