Dark Easter Metal Meeting – Monachium, Niemcy (20-21.04.2019)

Dark Easter Metal Meeting to metalowy festiwal odbywający się nieprzerwanie od 2012 roku w Monachium, w popularnym klubie Backstage. W tym roku impreza trwała dwa dni, i jak podpowiada sama nazwa, odbyła się w czasie Świąt Wielkanocnych. Co ciekawe, już na początku uwagę zwracał line-up eventu, w którym pokaźną liczbę miejsc zajęły niemieckie zespoły (spośród 34 muzycznych grup lokalnych było aż 14). Na pewno jest to jakiś sposób jak promować, wspierać i właściwie budować krajową metalową scenę.

Koncerty miały miejsce w trzech miejscach na terenie kompleksu klubu Backstage, były to Fabryka (Werk) oraz sceny klubowe (Club oraz Halle), a między nimi było całkiem sporo miejsca do odpoczynku wraz z zadaszonym ogródkiem.

Strefa gastronomiczna do bogatych nie należała, bowiem był dostępny tylko jeden foodtrack serwujący 3 rodzaje burgerów (również wegański), kiełbaski oraz frytki, czyli jednak trochę bez szału. Lepiej za to miało się menu piwne, całkiem szeroki asortyment piwa König Ludwig, popularny Paulaner, oraz najsmaczniejsze Drunken Sailor IPA. Bary działały bardzo sprawnie więc o staniu w kolejce nie było nawet mowy.

Przejdźmy do najważniejszej części, czyli koncertów!


Dzień 1 – Wielka Sobota

Razem z moim festiwalowym towarzyszem przybyliśmy na miejsce tuż po 14:00, odbiór opaski przebiegł bezproblemowo. Przy wejściu festiwalowa ekipa rozdawała zatyczki do uszu oraz zapałki z logo Dark Eater Metal Meeting.
Jako pierwsi na całym feście mieli zagrać Dead Alone (black/death z Monachium), jednak ich występ posłużył mi za tło. Czas pierwszego setu minął bardzo szybko, spożytkowany głównie na obiad oraz zapoznanie się z terenem festiwalu.

 

Tuż za nimi na scenie Halle miała stawić się niemiecka kapela Décembre Noir grająca melodic death/doom metal i tej sztuki nie mogłem przegapić. Kupili mnie od samego początku, smutny i posępny klimat wylewał się ze sceny przez całe 40 minut, choć kilkukrotnie grupa potrafiła przyspieszyć w black metalowym stylu. Monumentalna muzyka z depresyjnym pierwiastkiem wbijała w ziemię i wywoływała potężne emocje. W ich muzyce słuchać inspiracje takimi kapelami jak Katatonia, Hanging Garden, Novembers Doom czy też My Dying Bride.

Pierwszą kapelą na największej scenie festiwalu, czyli Werk, była norweska Gehenna. Jak było? Było cholernie mrocznie, na dodatek fajnego klimatu dodawały partie instrumentów klawiszowych. Już wtedy przed sceną zameldowała się całkiem spora publika. Szybkie black metalowe partie przeplatały nieco doomowe walce, by potem znów nawałnicą dźwięków zaatakować słuchaczy. Czuć było zło, jakimi Norwedzy częstują swoich wyznawców.

Goath to było mistrzostwo świata. Przyznam się, że to była moja pierwsza styczność z tym triem z Norymbergii.  Ta kapela nie bierze jeńców! Intensywna mieszanka norweskiego black i death metalu powodowała, że nie dawali ani chwili wytchnienia. Każdy kawałek to był istny cios. Na bodajże dwa utwory do kapeli dołączył poprzedni wokalista, który wspomógł kolegów w szerzeniu słownego bluźnierstwa. Konkluzja jest jedna – po tym koncercie zostałem ich fanem!

Nieczęsto się zdarza, żeby w Europie zobaczyć koncert zespołu pochodzącego aż z Australii. Tym bardziej, jeśli mówimy o zespole nie z najwyższej półki pokroju Destroyer 666. Tym razem mowa o Advent Sorrow, grającym depresyjną odmianę black metalu. Uwielbiam ten rodzaj muzyki, do tego ekipa z Antypodów zagrała perfekcyjne show. Ciężkie i powolne partie gitar z budującymi atmosferę klawiszami oraz złowieszcze partie wokalne, a wszystko w czerwonej oprawie świetlnej. Jeśli ktoś z Was ich nie zna, a lubi litewski N R C S S S T lub gruzińskie Psychonaut 4, to z pewnością będzie zadowolony z ilości uwydatnianych przez nich pokładów smutku, które można znaleźć na jedynym jak dotychczas albumie As All Light Leaves Her.

Dobrze pamiętam, kiedy to mój redakcyjny kolega podesłał mi najnowszą płytę zespołu Essenz z rekomendacją najwyższej próby. A że ów redaktor nie zwykł w recenzjach dawać wysokich not, to jego recenzja Manes Impetus zaciekawiła mnie tym bardziej. Berlińska horda miała też swoje pięć – a raczej 40 minut – na DEMM i był to jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie występów. Kawałki z trzeciego krążka zagrane na żywo robią niesamowite wrażenie, ich ritual black/doom metalowa muzyka została odwzorowana w 100%. Totalnie się zatraciłem i czerpałem niesamowitą radość z tego, że mogę z tą muzyką obcować na żywo. Co prawda na początku płyty (jak i koncertu) usłyszeć można niemal identyczne intro z The Dreaming I amerykańskiego Akhlys, ale to chyba nie jakiś wielki zarzut. Poza tym polecam tę kapelę fanom Schammash i ColdCell.

 

Szwedzki Necrophobic pokazał jak dobrze wymieszać death metal z melodyjnym black metalem. Ich występ mnie niczym nie zaskoczył, ale trzeba przyznać, że energia i czyste zło ze sceny aż kipiały! Należy wspomnieć o niesamowitych „dissectionowskich” solówkach, które z czystą przyjemnością i podziwem dane było mi obserwować. Zespół postawił na bardzo przekrojową setlistę, w którą wplótł trzy utwory z ostatniej, bardzo dobrej płyty Mark of the Necrogram.

Następnymi w kolejce byli Rodacy spod Krakowa, czyli Mord’a’Stigmata. Ich poprzednie występy zawsze wspominam bardzo dobrze, tak więc z automatu moje oczekiwania na koncert zdecydowanie urosły. Zespół dowodzony przez Statica zagrał w większości materiał z najnowszego krążka Dreams of Quiet Places oraz tytułowy kawałek z płyty Hope. Czułem niedosyt, zabrakło mi utworów z Ansia oraz Our Hearts Slow Down. Poza tym przez większość koncertu zbyt mocno nagłośniono stopę, co powodowało dość nieprzyjemny odbiór, a sam zespół wydawał się już nieco zmęczony trwającą od 10 kwietnia trasą koncertową.

 

Tsjuder to kapela, na którą czekałem kilka lat, ażeby móc ich ujrzeć na żywo. Na początku weszło mroczne intro z dźwiękami spadających bomb, jakby miały zwiastować jakąś masakrę. Potem marszowe partie perkusji w stylu Carpathian Forest, po czym przyszła przewidywana muzyczna anihilacja. Usłyszeć na żywo kawałek Ghoul  – bezcenne. Ciary na ciele, i to przez większość koncertu, podpowiadają, że występ należał do jednych z najlepszych na całym festiwalu. Muzycy zagrali również cover BathorySacrifice”, a koniec zwieńczony został tytułową kompozycją z ostatniej płyty Antiliv. Koncert sztos!

Kilka minut po Tsjuder miał się odbyć kolejny, bardzo wyczekiwany przeze mnie koncert, bowiem na scenie Halle meldował się The Ruins Of Beverast. Niestety coś poszło nie tak. Gdzieś ta cała magia i atmosfera zniknęła. Poza tym koncert był nie najlepiej nagłośniony, co spowodowało, że ściana dźwięku była w odbiorze niemalże tragiczna. Zawiedziony zaistniałą sytuacją po trzech utworach skapitulowałem i wyszedłem.

 

W sieci było bardzo głośno o tym, jak się zaprezentował Johan Edlund z zespołem  na Brutal Assault. Byłem ciekaw, w jakiej formie są obecnie, i czy Tiamat na żywo nadal powoduje niezapomniane wrażenia. Jakiś czas temu anonsowano, że koncertowy set będzie się składał z utworów pochodzących z płyt Clouds i Wildhoney, czyli zapowiadało się co najmniej świetnie. A jak było na żywo? Rzekłbym, że co najmniej dobrze, wokalnie Johan nadal się broni. Panowie zagrali oczywiście takie klasyki jak In a Dream, The Sleeping Beauty, Do You Dream Of Me?, The Ar, pojawiły się też Vote For Love z Judas Christ oraz Divided z Prey. A na koniec… Gaia. No coś pięknego. Ciary mam nawet, wspominając te chwile, i pisząc o tym.

Mój festiwalowy kamrat namawiał mnie jeszcze na koncert zamykający pierwszy dzień imprezy, czyli występ zespołu Midnight. Fizyczne zmęczenie spotęgowane brakiem snu dnia poprzedniego dawało o sobie znać, jednak siła perswazji kolegi wygrała. Udało mi się przetrwać przez 3-4 utwory amerykańskiego speed/black’n’rollowego zespołu. Powiem tak – takiej przed-scenicznej pożogi to dawno nie widziałem. Jeden wielki kocioł, headbangujący ludzie oraz co chwilę leżący na deskach klubu fani muzycznego zniszczenia nie odpuszczali. Inaczej się chyba nie dało, ta energia zarażała jak cholera. Wielu fanów powtarzało, że to jeden z najlepszych koncertów w ich życiu.

 

Dzień 2 – Niedziela Wielkanocna

Dzień zaczęliśmy od występu niemieckiej black metalowej kapeli Convictive. Poziom mojej wiedzy na ich temat wynosił zero, jednak taaaakie zaskoczenia to ja bardzo lubię. Do ich występu należy przykleić wlepkę „efekt wow gwarantowany”. W szczególności w mój gust wpadły kawałki z EPki Öffnung, którą czym prędzej zakupiłem na merchowym stoisku. Muzycznie kapela jest wyznawcą melodyjnego black metalu, których partie gitar miejscami brzmią dość posępnie i depresyjnie. No i ten wokal! Wokalistka Jay operuje growlem niczym Angela Gossow z Arch Enemy. Pełna rekomendacja!

Po nich na scenie Halle grał Karg, jednak ze względu na zacieśnianie więzi polsko-niemieckiej nie udało mi się ich zobaczyć.

 

Pierwszym zespołem mającym zagrać na największej scenie DEMM był norweski Helheim. Koncert należał do udanych, choć nie przełomowych. Klimatyczne oraz melodyjne granie przypominało miejscami Primordial, a całość miała przejmujący i nostalgiczny charakter, w szczególności tego pierwiastka dodawała para wokalistów. Myślę, że taka muzyka idealnie by się sprawdziła na sam koniec festiwalu.

Następnie postanowiłem sprawdzić, co sobą prezentuje Thormesis (post-black metal), wcześniej mi nieznany zespół. Po interakcji trwającej 10-15 minut nie zostałem przez nich porwany, więc postanowiłem zameldować się na sali Halle, gdzie swoje show odprawiał belgijski Possession. I to był strzał w dziesiątkę. Nagłośnienie – żyleta, brzmieli brudno, niemalże garażowo, a utwory wypełniała agresja, podczas których ciężko było spokojnie ustać.

 

Po tym występie nadszedł czas na obiad w nieopodal zlokalizowanej włoskiej knajpie, przez co zmuszony byłem pominąć występ Harakiri for the Sky. Udało się jednak wrócić na ostatni kwadrans występu kapeli Infestus, za który wydawniczo odpowiada jedna z ciekawszych wytwórni w Europie – Debemur Morti Productions. Trzeba przyznać, że to był bardzo dobrze spożytkowany kwadrans czasu. Koncert był żywiołowy, frontman na scenie dwoił się i troił. Jest to kapela, której zaległości muszę czym prędzej nadrobić.

Taake chyba nie daje słabych koncertów. Tak było i tym razem. Hoest to prawdziwy wulkan na scenie. Biegał po niej, wymachując zarówno rękami, jak i nogami, statywem z mikrofonem, wszystkim, co miał w zasięgu ręki.  Wokalista kilkukrotnie podawał mikrofon fanom, aby dorzucili od siebie „trzy słowa”, tak więc interakcja z publiką znakomita. Siarczysty i zimny norweski black metal to „to”, na co czekałem! A kolejny raz w życiu usłyszeć takie kawałki jak Nordbundet czy Fra Vadested til Vaandesmed – wrażenie bezcenne oraz gwarantowany uśmiech na twarzy.

Potem na dwóch mniejszych scenach festiwalu zagrały Firtan (pagan/black) oraz Nocte Obducta (Avant-garde Black). Niestety żaden z tych zespołów nie wywarł na mnie odpowiednio dużego wrażenia, choć po domowym odsłuchu płyty Okeanos niemieckiego Firtan spodziewałem się lepszego show. W końcowym rozrachunku lepiej wypadł Nocte Obducta.

Dostanie się na koncert szwedzkich śmierć metalowców z Lik było nie lada wyzwaniem. Dlaczego? Okazało się, że sala Club zapełniła się dość szybko, po czym ochrona pilnowała drzwi wejściowych i dopiero po wyjściu kilku osób wpuszczała kolejnych maniaków death metalu. Swoje trzeba było odstać i dopiero po około 15 minutach dane mi było zobaczyć ten zespół na żywo. Faktycznie na sali panował ścisk oraz bardzo wysoka temperatura, a jako że z tylnej części sali trudno było cieszyć się ich koncertem, to po dwóch kawałkach postanowiłem wyjść. Do następnego!

 

Jak na mój gust Dornenreich nie pokazał się z najlepszej strony. Encyklopedia informuje, że grają symfoniczny black metal, jednak to, co spotkałem na scenie było bliższe folk metalowej muzyce.

Po krótkiej weryfikacji rzeczywistości postanowiłem, że wcześniej się zaloguję na Werk, oczekując występu zespołu Triptykon. To był kolejny bardzo dobry koncert, przede wszystkim świetnie nagłośniony i mający chyba najlepszą oprawę oświetleniową. Było ciężko i wolno, porcja doom metalu rozjeżdżała fanów niczym walec, muzyka porwała zgromadzony tłum. Na koniec muzyczne perełki – Procreation (of the Wicked), Dethroned Emperor oraz mój ulubiony The Prolonging z debiutanckiej płyty Szwajcarów – Eparistera Daimones.

Ostatnim zespołem, który miałem przyjemność widzieć i słyszeć podczas tegorocznej edycji Dark Easter Metal Meeting był DNS, tj. Darkened Nocturn Slaughtercult z Onielar na czele – polską wokalistką, która udziela się również w Bethlehem . Cóż to był za koncert! Iście antychrześcijańska oprawa w postaci wielkiego odwróconego krzyża między gitarzystami a perkusistą. Na dodatek wszyscy muzycy przyodziani w black metalowym szyku z pieszczochami na rękach i ubrudzeni „krwią” na ciele, a wokalistka odziana w tak zwane łachmany. No i ten skrzecząco-jęczący wokal Yvonne. Coś niesamowitego. Ponadto wokalistka kilkukrotnie wypluwała „krew” na publikę. Muzycznie było szybko, agresywnie i cały czas do przodu! Tutaj poziom zła sięgnął zenitu!
Jeśli będziecie mieli możliwość zobaczyć ich na żywo, nie zastawiajcie się ani chwili.

Na tym koniec festiwalowych przeżyć.
Całą imprezę wspominam bardzo pozytywnie, nawet pomimo kilku nagłośnieniowych wpadek, które przy tak dużych imprezach najzwyczajniej w świecie się zdarzają. Wszystkie koncerty odbywały się z niemiecką precyzją i punktualnością. Sama miejscówka wraz z terenem do odpoczynku sprawdziła się wyśmienicie. No i skład festiwalu, który jak na mój gust wpasował się niemalże idealnie, głównie mam tu na myśli bardzo duże stężenie black metalowej muzyki. 

Jako najlepsze koncerty wymienić chciałbym Convictive, Goath, Essenz, Advent Sorrow oraz Tsjuder. To był piekielnie dobre występy!

Jeśli szukacie alternatywy na to jak spędzić święta Wielkanocne, to ja Wam to wydarzenie w pełni polecam i sam jestem ciekaw co organizatorzy przygotują na DEMM 2020.

 

Autorką zdjęć jest Larissa Reiter z metal.de

Piotr
(Visited 1 times, 1 visits today)
This entry was posted in Relacje. Bookmark the permalink.