Trivium, Power Trip, Venom Prison – Warszawa (25.03.2018)

Trivium jest jedną z nielicznych kapel szeroko pojętej sceny nowoczesnego amerykańskiego metalu, których dorobek szczerze cenię (moją recenzję ich ostatniego albumu możecie przeczytać tutaj). Staram się również uważnie śledzić poczynania studyjno-koncertowe tej popularnej załogi, z tym większą radością przyjąłem więc fakt, iż grupa w ramach aktualnego tour postanowiła odwiedzić także nasz kraj. Event zaplanowany przez Knock Out Productions w stołecznej Progresji miał odbyć się niecałe dwa lata po poprzednim klubowym gigu tej kompanii, zagranym w gdańskim B90 i niemal rok po wizycie na wośpowym Woodstocku.

Nie da się ukryć, że występ Trivium na kostrzyńskim festiwalu przełożył się na zauważalny wzrost popularności zespołu w Polsce, frekwencja warszawskiego koncertu okazała się bowiem naprawdę imponująca, a samo wydarzenie organizatorzy mogli dumnie uznać za wyprzedane.

Amerykanów tym razem wspierają na trasie dwa bandy – brytyjski Venom Prison i pochodzący z Teksasu Power Trip. Niewielkie problemy logistyczno-transportowe pozwoliły mi co prawda zobaczyć tylko ten drugi, jednak wrażenia jakie pozostawił po sobie wspomniany występ w pełni zrekompensowały mi nieobecność na otwierającym imprezę kolektywie (zdjęcia z koncertu Venom Prison możecie zobaczyć tutaj).

Lubię tę całą scenę retro thrash metalu. Wszystkie te Violatory, Lost Society, Municipal Wasty, Warbringery, Game Overy i Iron Reagany (choć trudno uznać ich twórczość za nowatorską) mają swój urok i potrafią godnie hołdować latom 80-tym. W podobnej stylistyce porusza się Power Trip, którego thrash/crossover (choć słyszany przeze mnie po raz pierwszy) strzaskał mi gnaty zawodowo. Wszystko za sprawą turbo energetycznej, naturalnej i doładowanej przebojowym woltażem muzyki, której wartość podwyższało dodatkowo totalnie szalone zachowanie prezentujących ją grajków.

Sam zespół zdawał się mocno zaskoczony zgotowanym mu przez warszawską publikę przyjęciem (Riley Gale przyznał zresztą, że był to prawdopodobnie jeden z najlepszych koncertów w ich dotychczasowej karierze).  Po tym występie kapela momentalnie trafiła na moją listę thrash metalowych młodzików, których działalność trzeba koniecznie obserwować.

 

Chwilę po 21 na scenie Progresji zainstalowali się bohaterowie wieczoru. Już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że Trivium to dziś naprawdę duża firma – sztab nagłośnieniowców i techników, oprawa świetlna na najwyższym poziomie, tona sprzętu wniesionego na scenę, wszystko to ze zrozumiałych względów robiło spore wrażenie. Sama kapela na szczęście nie wyzbyła się przez to umiejętności szczerego i naturalnego zachowania (olbrzymia w tym zasługa Matta Heafy’ego, który z miejsca wszedł w całkowitą interakcje z publicznością), które pozwoliło grupie wyzwolić ze zgromadzonych fanów solidne pokłady energii.

Cieszy także powrót gardłowego Trivium to pełnej dyspozycji wokalnej, mając bowiem w pamięci ostatni koncert grupy w Polsce, trudno nie uznać, że najlepiej w tym zakresie z muzykiem nie było. Tym razem jednak zarówno czyste śpiewy jak i charakterystyczny growl frontmana grupy brzmiał świetnie, co w połączeniu z bardzo dobrym nagłośnieniem całości pozwoliło w 100% cieszyć się oglądaną sztuką.

Gig rozpoczęła tytułowa kompozycja z ostatniej płyty, w dalszej części (dość przekrojowego) setu, poza kawałkami z The Sin and the Sentence (Betrayer, Sever the Hand, Thrown Into the Fire, The Heart From Your Hate, Beyond Oblivion), można było usłyszeć numery z Shoguna (Throes of Perdition), In Waves (Inception of the End, Caustic Are the Ties That Bind) Ascendency (Ascendancy, Pull Harder on the Strings of Your Martyr), metallikowego The Crusade (Becoming the Dragon), Vengence Falls (Strife), czy Silence in the Snow (Until the World Goes Cold). Warto odnotować w tym miejscu zauważalne nagromadzenie polskich akcentów – flaga zawieszona na zestawie Alexa Benta, zajawki Heafy’ego w języku polskim, czy chociażby t-shirt Behemoth, w którym zaprezentował się frontman zespołu, pozwoliły odnieść wrażenie, że Polska nie była dla bandu jedynie „kolejnym przystankiem” na trasie, o którym zapomina się chwilę po jego opuszczeniu.

Zapomnieć gigu nie pozwoli zespołowi z pewnością również samo zachowanie publiczności, która rozkręciła w Progresji taki młyn, że człowiekowi ciężko było nie dać się porwać wspólnej zabawie (circle pit angażujący w pewnym momencie jakieś 3/4 zgromadzonych był jej najlepszą puentą). Kapela szybko odnotowała całkowite szaleństwo niedzielnego wieczoru, co rusz komplementując publikę – i choć do podobnych określeń należy zwykle podchodzić z dystansem, jestem skłonny uwierzyć, że w adresowanym do zebranych „you guys are absolutely the most amazing crowd of our tour so far” nie było tym razem krzty przesady.

Na bis grupa zaprezentowała 3 kompozycje (z finałowym In Waves, podczas którego Progresja dała namówić się do wykrzesania z siebie ostatków sił), później przyszła chwila na wspólną fotografię i pożegnanie muzyków w towarzystwie gromkich owacji, na które zasłużył zdecydowanie zarówno sam band, jak i akompaniujące mu grono przybyłych do klubu słuchaczy.

 

Można kapeli (podobnie jak całej nowomodnej stylistyki) nie lubić, nie da się jednak odmówić zespołowi umiejętności grania solidnych, mega energetycznych sztuk. Bawiłem się wręcz nieprzyzwoicie dobrze i z niecierpliwością czekam na powtórkę z rozrywki w niedalekiej przyszłości.

Autorem zdjęć jest Aleksander Honc.

Synu
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , .