Red Smoke Festival – Pleszew (8-10.07.2016)

Mimo, że Red Smoke Festival 2016 już dawno za nami to wciąż w głowie pozostaje miłe wspomnienie po tych trzech dniach spędzonych w wielkopolskim Pleszewie. Wizja krótkiego urlopu będącego zarazem odpoczynkiem od wielkomiejskiego zgiełku i przebywaniu ponad 72h w towarzystwie ciężkiego brzmienia muzyki w klimatach heavy/psychedelic/stoner, nie zwiastowała tak naprawdę tego jak miło zostałem zaskoczony. Co więcej, skład tegorocznej odsłony RSF ciekawił mnie do tego stopnia, że gdy tylko pojawiła się możliwość napisania relacji z tego wydarzenia bez wahania stwierdziłem: Jadę! Jak postanowiłem tak też zrobiłem.

Dzień I – 8.07.2016

Początek podróży zaczął się dość niefortunnie – prawie godzinny poślizg na trasie Katowice-Pleszew zapowiadał nieobecność na pierwszych koncertach piątkowego misterium stoner. Po prawie godzinnym spacerze (brawo Ja za brak ogaru i sprawdzenie informacji o kolejce wąskotorowej – cóż nauczka na przyszłość) dotarliśmy na pole namiotowe. Część uczestników zaczęła już melanżować, inni podobnie jak my przygotowywali swoje „mieszkania” na kolejne dni, a pozostali dopiero docierali na teren festiwalu. Pogoda naprawdę dopisywała, słońce cudownie grzało w plecy a w powietrzu unosił się doskonale znany wszystkim zapach wskazujący na to iż zegarki większości osób wyraźnie śpieszą do magicznej 4:20. Żółwim tempem i ze sporym zmęczeniem, wreszcie udało się nam rozbić namioty.

Red Scalp

Red Scalp

Na scenie powoli montował się pierwszy wykonawca czyli gospodarze z Red Scalp. Niestety kosztem chwili wytchnienia nad stawem, odpuściliśmy możliwość obejrzenia występu otwierającego trzecią edycję Red Smoke Festival. Niemniej z tego co udało nam się usłyszeć, zarówno z amfiteatru jak i wypowiedzi innych, Pleszewianie nie zawiedli i przyłożyli naprawdę solidnie swoim indiańskim stoner doomem. Po uzupełnieniu płynów i zregenerowaniu sił, wzięliśmy przysłowiowe „dupy w troki” i ruszyliśmy na teren muzycznych igrzysk. Po zwiedzeniu całej okolicy, sprawdzeniu namiotów z merchem oraz festiwalowego backstage zajęliśmy wygodnie miejsca by obejrzeć występ Weedpecker. Stołeczni stonerowcy na chwilę przed rozpoczęciem festiwalu wskoczyli na miejsce nieobecnego zespołu Wucan, który musiał odwołać swój show ze względu na problemy zdrowotne jednego z muzyków. Czy Warszawiacy podołali powierzonemu zadaniu, zastąpienia niemieckich rockowców? Absolutnie tak! Zespół bez najmniejszych oporów porwał publikę do zabawy co zwiastowało, iż tłum jest głodny muzyki i zabawy oraz że z każdym kolejnym koncertem może być tylko lepiej!

weedpecker RSF

Weedpecker

Kolejnym punktem na scenie był jeden z powodów dla którego chciałem pojawić się tego roku w Pleszewie. Mowa o Dopelord, którzy mają na swoim koncie rewelacyjny Black Arts, Riff Worship & Weed Cult. Myślę, że właśnie takie zespoły stanowią całą duszę tego festiwalu – zielone światło, ślimacze tempo oraz ciężar porównywalny do masy wieloryba. Doomowcy z Lublina po prostu przyjebali fanom w łeb potężną dawką tłustego i masywnego brzmienia. W trakcie koncertu pogoda zaczęła ulegać diametralnej zmianie. W pewnym momencie Piotr wspomniał, że tuż za nami szaleją grzmoty i zbliża się burza. Po tych słowach, które jak się okazało miały moc proroków z obu testamentów, rozpoczęła się prawdziwa ulewa. Publiczność momentalnie rozpoczęła maraton w kierunku pola namiotowego. Schowani w niewielkim metrażu jedynie czekaliśmy by zasnąć podczas prawdziwego oberwania chmury, które niespodziewanie zakończyło pierwszy dzień festiwalu.

Dopelord

Dopelord

Dzień II – 9.07.2016

Po całonocnym deszczu, entuzjazm został nieco ostudzony. Tym bardziej, że pogoda nie dawała znaków na jakąś wyraźna poprawę. Niemniej jednak, uczestnikom nie przeszkadzało to w zabawie. Fani ciężkiego brzmienia nadal byli głodni muzyki, zważywszy na fakt że wczorajsza uczta została przymusowo skrócona przez złośliwą matkę naturę. Ruszyliśmy na zwiedzenie samego Pleszewa. Tutaj nadmienię, że miasto jest naprawdę idealnym azylem dla osób które chcą na chwilę zwolnić i po prostu odpocząć. Wycieczka trwała stosunkowo długo, ale nie na tyle by odpuścić koncerty na dużej scenie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że odwołany występ Naxatras nie dojdzie do skutku. Pocieszeniem okazała się fakt, że zapowiadany film Lo Sound Desert miał zostać wyemitowany tego wieczoru tak więc organizatorzy przynajmniej połowicznie zrekompensowali poprzednią noc.

Daily Thompson

Daily Thompson

Na widowni pojawiliśmy się kilka chwil przed rozpoczęciem koncertu Daily Thompson. Niemieckie trio zaprezentowało naprawdę fajny i niezobowiązujący koncert w klimatach grunge czy garażowego rocka. Coś na wzór imprezowej muzyki rockowej z Ameryki, tyle że na o wiele lepszym poziomie. Nie wiem czy to zasługa basistki, ale momentami przypominali mi bardziej taneczną wersję The White Stripes czy nieco mocniejszym odpowiednikiem The Kills.  Tak czy siak, Niemcom udało się zgromadzić naprawdę niezłą ilość maniaków pod sceną. Kolejnym punktem byli ponownie przedstawiciele naszych zachodnich sąsiadów czyli Limestone Whale. Tym razem ze sceny popłynęły dźwięki bardziej bluesowe, czasami zahaczające o mocniejszy hard rock . Przesłuchując dorobek artystyczny Bawarczyków byłem nastawiony na naprawdę porządne show. Co prawda, muzycznie nie miałem żadnych zastrzeżeń to jednak widać było że energia pomiędzy sceną a publiką była już nieco mniejsza. Koncert raczej uznaję za „porządnie zagrany” aniżeli taki który to mogłoby jakoś utkwić na dłużej w mojej pamięci.

Po dwójce przedstawicieli narodu niemieckiego, przyszedł czas na pierwszych reprezentantów z Grecji. Formacja Godsleep jakoś nie zaskarbiła mojej sympatii po przesłuchaniu ich zeszłorocznego debiutu i szczerze nie oczekiwałem specjalnych fajerwerków. Cieszę się jednak, że tym razem nie miałem racji! Grecy nie dość że zabrzmieli o wiele ciężej niż na swojej płycie, to dodatkowo przenieśli całość energii ze swojego słonecznego kraju do pochmurnego Pleszewa. Energetyczna dawka melodyjnego heavy metalu w połączeniu z ciepłem i chęcią do wspólnej zabawy, które biły od muzyków, gwarantowały udany koncert dla większości osób bawiących pod sceną. Szczerze powiedziawszy był to pierwszy występt tamtego dnia, który w 100% mogę uznać za udany od samego początku do końca.

Następnym przystankiem była Francja oraz pochodzący stamtąd zespół Libido Fuzz. Po raz kolejny muszę przyznać, że zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony. Określenie heavy/psychedelic boogie idealnie pasuje do tej formacji – mieszanina niezwykle skocznego bluesa w połączeniu z mocno fuzzowym brzmieniem  po prostu doprowadziła publikę na skraj szaleństwa! W dużej mierze była to zasługa Pierre-Alexisa Menguala, który swoją charyzmą i opanowaniem gitary przypominał mi tuzów z legendarnej wytwórni Chess Records. Wydaje mi się, że zawadiacki charakter oraz niebywała radość z grania które biły od całego zespołu, bardzo przyczynił się do tego iż Francuzi bez najmniejszych kompleksów rozkochali w sobie wszystkich pochłoniętych rockową harmonią. Tłum bez chwili wytchnienia dawał z siebie wszystko w trakcie trwania całego występu. Liczę, że to nie ostatni występ Libido Fuzz w naszym kraju i już niedługo znowu będzie okazja by posłuchać zadziornego rock n’ rolla w ich wykonaniu.

Libido Fuzz

Libido Fuzz

Koncert Jeremy Irons & The Ratgang Malibus w większości słuchaliśmy z organizacyjnego zaplecza wraz z wokalistą wcześniej występującego Godsleep. Po ucięciu sobie dłuższej rozmowy (której efekt możecie przeczytać tutaj – link), wypiciu kilku piw i odpaleniu okazjonalnych papierosów, wróciliśmy w okolice sceny na koniec trwającego show. Przyznaję, że troszkę żałuję nieobecności na całym koncercie gdyż hard/space rock w wykonaniu Szwedów od razu zadowolił moje muzyczne gusta. Finał tej części ówczesnego dnia został zwieńczony utworem zadedykowanym dla niedawno zmarłego przyjaciela z zespołu. Po koncercie natomiast, Jędrzej ogłosił że muzycy początkowo mieli nie wystąpić, ale koniec końców  postanowili nie zawieść pleszewskiej publiki. Cóż, z mojej strony mogę rzec tylko jedno – chapeau bas!

Jeremy Irons

Jeremy Irons & the Ratgang Malibus

Po kilku chwilach, światła zmieniły się na zielone i na scenie pojawili się oni! Był to mój pierwszy koncert Belzebong, ale już teraz wiem że na pewno nie ostatni. Feeling i niebywała monumentalność jaka biła z kompozycji kieleckich stonerowców po prostu zabiła. Nikt do tej pory nie zaprezentował tak cudownie bujającego setu, który przeniósł całą publikę na planetę zielonego liścia. Przed samym występem muzyków z miasta scyzoryków byłem ciekaw czy ciężar ich utworów na żywo brzmi tak samo. Wierzcie mi, jeżeli chcecie zrozumieć co w praktyce oznacza wyśpiewany kilkadziesiąt lat temu zwrot Sto kiloton to po prostu wybierzecie się na ich koncert. Zapewniam, że wasze pojęcie ciężkiej muzyki zostanie od podstaw przedefiniowane i wyniesione na zupełnie inny poziom. Po zakończeniu muzycznej części festiwalu udaliśmy się do namiotu na zasłużony odpoczynek przed emisją premierowego dokumentu. Niestety na miejscu „zmęczenie” wzięło górę i postanowiliśmy zakończyć tamtejszy dzień właśnie na tym etapie.

Belzebong

Belzebong

Dzień III – 10.07.2016

Poranek okazał się naprawdę ciężki. Głowa dawał znać o przekroczeniu limitu kulturalnego imprezowania, a kark od całodziennego machania głową i niewygodnego noclegu był sztywny niczym trup w kostnicy. Niemniej jednak na niebie pojawił się główny i najbardziej wyczekiwany punkt programu – słońce! Od samego rana, dziesiątki festiwalowiczów wylegiwało się pod swoimi namiotami korzystając z cudownej pogody. Browar lał się strumieniami, a fitoterapia święciła triumfy poprawiając ogólny aromat upalnego powietrza. Kolejny raz po uprzedniej regeneracji i okazjonalnych rozmowach z poznanymi uczestnikami, powoli zbliżaliśmy się do rozpoczęcia ostatniego dnia Red Smoke Festival.

Weedcraft

Weedcraft

Z przykrością muszę stwierdzić, że kolejny raz odpuściliśmy występy zespołów na prowizorycznej małej scenie. Niemniej na Weedcraft zameldowaliśmy się punktualnie i młody kwartet z Puław zaprezentował naprawdę solidną porcję mieszaniny doom i stoner metalu, która jak widać nie tylko mnie przypadła do gustu. Mimo wczesnej pory, pod sceną zgromadziło się wiele osób co potwierdzało wyjątkowość tego występu. Chcąc zadać muzykom kilka pytań, udaliśmy się po koncercie „za kulisy” gdzie niestety nie udało nam się ich dorwać. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Pomimo nieobecności stonerowców z Puław, mieliśmy okazję chwile porozmawiać z Robertem z zespołu sunnata oraz Piotrem z Dopelord. Obaj opowiedzieli nam nieco o samym rozwoju naszej rodzimej sceny stoner jak i festiwalu, a także nadmienili kilka ciekawych uwag (np. jakich pytań nigdy nie należy zadawać podczas wywiadów!). Z tego miejsca obu pozdrawiam i dziękuję za bardzo miłe spędzenie tych kilkudziesięciu minut. Gdy na scenie rozległy się pierwsze dźwięki kolejnego wykonawcy, pożegnaliśmy się z naszymi rozmówcami i ruszyliśmy na widownię pleszewskiego amfiteatru.

Palm Desert

Palm Desert

Koncert Palm Desert miał w sobie coś co bardzo chwyciło mnie od pierwszego kawałka. Nie wiem czy powodem była dynamika ich gry, czy może jednak bardzo silne skojarzenia z projektami Anselmo. Dużo heavy metalu z południowym zacięciem okazało się strzałem w dziesiątkę dla zgromadzonych pod sceną. Koniec końców, występ był bardzo żywiołowy i klimatyczny przez co z pewnością wybiorę się na ich kolejne show jeżeli pojawią się gdzieś w okolicach Krakowa. Kolejnym wykonawcą było włoskie trio z Doctor Cyclops, którzy jak na moje oko nieco odstawali od reszty składu tegorocznej edycji festiwalu (może to efekt tych białych dzwonów Christiana Draghi). Jeżeli miałbym ocenić ich występ, porównałbym go do koncertu Limestone Whale. Wszystko ok, przyjemnie się słuchało ich blues/hard rocka, ale gdzieś czegoś ciągle brakowało czego ewidentnym potwierdzeniem było wyraźne zmniejszenie liczby osób oglądających ten koncert. Sami w 3/4 występu postanowiliśmy skorzystać z okazji i udaliśmy się w kierunku strefy gastronomicznej. Po zaspokojeniu potrzeb doczesnych, wróciliśmy się nieco bliżej sceny na której rozgrzewał się kolejny reprezentant Francji czyli Cheap Wine.

Doctor Cyclops

Doctor Cyclops

Francuzi od pierwszych dźwięków zdobyli moje serce. Zaserwowany przez nich (momentami dosłownie) psychodeliczny blues/rock, niczym muzyczne tornado porwało w swój wir festiwalową publikę która śmiem twierdzić bawiła się w trakcie tego koncertu najlepiej w tym dniu. Sama muzyka bardzo przypominała mi początkowe dokonania Deep Purple, ostrzejszą wersję The Doors czy nawet nieśmiertelnego Hendrixa. To była kapitalna podróż do lat ’60 i epoki dzieci kwiatów. Gitarzyści niczym kowboje z filmów Jodrowskiego napędzali swoją grą ten szaleńczy pościg za dobrą zabawą, która wręcz biła z ich instrumentów. Ciężko też przejść obojętnie wobec tego co zaprezentował wokalista grupy. Znajdujący się na granicy radości i szaleństwa frontman, z pewnością czerpał najwięcej frajdy podczas całego występu. Po udanych 60 minutach spędzonych w epoce dzieci kwiatów, kolejny raz próbowaliśmy dorwać muzyków by chwilę pogadać, ale niestety odbywający się w tym czasie finał Mistrzostw Europy niezbyt nastrajał (delikatnie mówiąc) wkurwionych Francuzów do rozmowy, choć Achn Tuan (klawiszowiec grupy) zgodził się na luźną pogawędkę i zrobienie pamiątkowego zdjęcia.

Cheap Wine

Cheap Wine

Następny w kolejce był kalifornijski Blaak Heat. Autorzy tegorocznego i bardzo dobrego albumu Shiffting Mirrors zaprezentowali również interesujące show, które momentami przypominało mi mieszankę psychodelii oraz…metalu progresywnego (tego w pozytywnym znaczeniu tego gatunku – żadna tam wirtuozerska nuda czy napierdalanie solówek z prędkością światła). Koncert w dużej mierze przywoływał mi na myśl dźwięki z pogranicza jawy i snu, a cała tajemnicza aura dodawała jedynie smaku temu występowi. Ciekaw jestem jak zespół wypada na koncertach klubowych i mam nadzieję, że uda mi się o tym przekonać gdyż niedługo będzie okazja by ponownie zobaczyć zespół w naszym kraju.

Blaak Heat

Blaak Heat

Kolejna godzina zleciała, a na scenie powoli montował się sprawca całego zamieszania. Szczerze powiedziawszy, trochę trudno mi ocenić występ Trickfighters. Na płytach zespół jest po prostu kosmiczny i bardzo sobie cenię takie albumy jak Gravity X czy Phi. Koncertowo wypadli również bardzo dobrze, szaleństwo na jak i pod sceną również było łatwe do zaobserwowania. Niestety zabrakło tego czegoś co mogłoby mnie porwać na tyle jak w przypadku poprzednich wykonawców. Być może dotychczasowa poprzeczka została zawieszona już tak wysoko, że nawet takiej nazwie było ciężko dorównać wcześniejszym zespołom?  Trudno tak naprawdę ocenić. Moim zdaniem był to po prostu dobry występ, któremu zabrakło nieco charakteru i wyrazistości. Po koncercie było wiadomo, że koniec tego cudownego, stonerowego triduum jest nieunikniony i wszystkim zgromadzonym tu (nie)wiernym przyjdzie zaliczyć bolesny powrót do rzeczywistości dnia codziennego.

Truckfighters

Truckfighters

Podsumowanie

Koniec relacji będzie krótki gdyż wystarczająco długo zanudzałem was swoimi wypocinami. Organizatorom dziękuję za możliwość pojawienia się na festiwalu i bardzo miłe przyjęcie. Nagłośnienie ani razu nie dało się znacząco we znaki, także jak widać wystarczy się nieco postarać aniżeli psioczyć na to że w Polsce ciężko o dobre brzmienie. Dziękuję też spotkanym muzykom za ciekawe rozmowy, a przede wszystkim publice która z różnych zakątków Polski i Świata postanowiła oddać hołd potędze rockowej muzyki. Na sam koniec mogę jedynie zachęcić was by pojawić się za rok w Pleszewie – jeżeli chcecie mieć totalnie wyjebane na swoje problemy, wypocząć w przyjemnym miejscu oraz na spokojnie i bez spiny pochillować przy dobrej muzyce to Red Smoke Festival jest miejscem dla was. Tak więc widzimy się w 2017. Satan & Fuzz & Weed drodzy braciszkowie i siostrzyczki!

Autorami zdjęć użytych w relacji są:

Agata Frelik (agata.frelik.art)

Katarzyna Stępniewska (https://curemanka.wordpress.com/)

www.dkpleszew.pl

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , .