Sólstafir, Árstíðir, Louise Lemón – Oslo (30.11.2018)

Ciężko powiedzieć coś odkrywczego czy obiektywnego o zespole, który widziało się dziesięć razy. Tym dziesiątym koncertem miał być właśnie mój gig Sólstafir w Oslo. Wiedziałam, że po Panach z Islandii zawsze mogę spodziewać się dobrego show, więc czekałam na ten rocznicowy koncert z utęsknieniem.

Vulkan w Oslo jest dosyć znaną miejscówką w mieście, tam też organizowany jest festiwal by:Larm, który – gwoli ciekawostki – w tym roku gościł między innymi właśnie Sólstafir. Klub znajduje się naprzeciwko słynnego Mathallen, blisko centrum miasta.

Pierwsza na scenie pojawiła się Louise Lemón. Nieznana mi wcześniej wokalistka wraz ze swoim zespołem zaczarowała publiczność swym soulowym głosem, prezentując utwory ze swojego debiutanckiego albumu „Purge„. Głęboki wokal Louise i zaangażowanie pozostałych muzyków sprawiły, że zespół zebrał gromkie brawa, na które z pewnością zasłużył.

Następnie na scenie rozstawiono keyboard, wiolonczelę i kilka mikrofonów – jasny znak, że za chwilę publiczność powita Árstíðir. Polska publika już doskonale zna Islandczyków, jako że w poprzednim roku grali także u boku Sólstafir w Krakowie, a frontman Raggi Ólafsson odbył co najmniej dwa krótkie tournée po małych polskich miastach ze swoim solowym projektem.

Árstíðir urzekli publikę pozornie delikatnymi melodiami, które w pewnym momencie potrafiły jednak dać niezwykłego kopa. Raggi przemawiał do publiki to po angielsku, to po szwedzku, to sobie żartując, to rozmawiając z kolegami z zespołu. Twierdzili, że lubią używać trudnych islandzkich nazw w utworach, w tym Friðþægingin, którego „nikt nie jest w stanie wymówić.” Frontman nawet obiecał piwo śmiałkowi, który po koncercie podejmie się wyzwania. Nic mi jednak nie wiadomo, czy komuś się to udało…

Árstíðir grali dużo utworów z ostatnich płyt, przy czym tych, które wyszły w tym roku. W pewnym momencie mogliśmy też powitać perkusistę Sólstafir na scenie, Hallgrímura Hallgrímssona, który pomógł Árstíðir przy kilku kawałkach. Jego wejście wywołało ogromny aplauz. Utwory takie jak Mute czy While This Way również przypadły publice do gustu, chociaż to ostatni numer, Shades, chyba najbardziej znany utwór zespołu, najbardziej rozruszał fanów i pozwolił dobrze przygotować się na nadejście gwiazdy wieczoru.

Sólstafir nie potrzebują wiele, aby stworzyć niesamowitą atmosferę na swoich koncertach. Z tyłu więc zawisł backdrop z motywem ostatniej płyty zespołu, Berdreyminn, na scenie pojawiły się specjalne lampy LED-owe, które zmieniały kolor, a przy mikrofonie pojawiła się żarówka, zapewne ta sama, która towarzyszyła zespołowi na pierwszej europejskiej trasie. Po chwili zgasły światła i zaczęło się.

Náttfari od lat jest już klasycznym intro otwierającym koncerty, które sprawdza się znakomicie. Światła zaczęły mienić się kolorami, a rozochocona publiczność klaskać do rytmu, aby szybciej przywołać zespół na scenę. Udało się! Islandczycy wyszli z uśmiechami na twarzach (warto wspomnieć, że tak jak Árstíðir „pożyczyli” na chwilę perkusistę Sólstafir, tak samo Sólstafir pożyczyli sobie Raggiego Ólafssona na klawisze), złapali za instrumenty i już po chwili mogliśmy usłyszeć instrumentalny kawałek 78 Days in the Desert z płyty Köld. Moim skromnym zdaniem nie jest tak dobrym otwieraczem gigów jak Silfur-Refur, który dominował na poprzednich trasach, jako że brakuje tego wokalu Aðalbjörna „Addiego” Tryggvasona, na który wszyscy tak czekają. Było nam to dane usłyszeć dopiero w następnym utworze, zresztą tytułowym z tej samej płyty. Monumentalne Köld, które rozciąga się na dziesięć minut, rozpoczyna się wolno, aby potem znów przyspieszyć, podczas gdy Addi głosem przepełnionym rozpaczą śpiewa o płonącej duszy. Coś niesamowitego.

Następnie zespół zaserwował nam dwa utwory z rzędu z ostatniego albumu, kolejno Silfur-Refur, o którym wspominałam wcześniej, oraz Ísafold. Dopiero po tym wokalista ożywił się, zaczął mówić do publiczności to po norwesku, to po islandzku, śmiejąc się, że „i tak nic nie zrozumiecie!”, czy po angielsku. Fani co rusz wybuchali śmiechem, klaskali, więc można było poznać, że Sólstafir już zdobyli serca mieszkańców Oslo.

Następnie delikatne intro na gitarze wskazało na to, że to czas na Ótta. Banjo, które w zasadzie przez cały czas trwania utworu (również ponad dziesięciominutowego!) wybrzmiewa tak specyficznie, łącząc się perfekcyjnie z perkusją i basem, a także wokalem Tryggvasona, który na koniec daje popis śpiewu połączonego z krzykiem. Uwielbiam.

Setlista była doskonale ułożona, ponieważ wraz z Ótta zespół przeszedł do spokojniejszych, czy może bardziej smutnych utworów. Hula z ostatniego albumu zdecydowanie do takich należy. Na ten czas Aðalbjörn zrezygnował z gitary, aby oddać się tylko śpiewaniu. Ciągnął za sobą długi kabel od mikrofonu, podchodził do brzegu sceny i kołysał się z zamkniętymi oczami, śpiewając nawet partie wokalizy. Obserwowanie go, jak przeżywa swoje własne piosenki i żyje nimi, to była prawdziwa przyjemność. Nic więc dziwnego, że po raz kolejny ludzie gapili się na zespół z wręcz niedowierzaniem, czy ze łzami w oczach.

Tuż przed krótkim intermezzo Aðalbjörn zapowiedział jeszcze utwór „o czarnych piaskach”, tytułowy z albumu Svartir Sandar, a po przerwie… Zamiast czterech muzyków na scenie nagle pojawiło się pięciu. Do największego hitu Sólstafir, Fjara, dołączył muzyk i przyjaciel zespołu, Ragnar Zolberg, który zastąpił basistę, Svavara Austmanna, na amerykańskiej trasie w wakacje. Jego pojawienie się wywołało duży entuzjazm wśród publiki, a muzycy nie ukrywali, że się cieszą, że go widzą, podczas instrumentalnych wstawek szeptali i śmiali się, ale jakoś zupełnie to nie przeszkadzało, bo utwór wyszedł ciekawiej niż zwykle, z głosem Ragnara w chórze. Fanom też ta wersja przypadła do gustu, a za chwilę miało być jeszcze lepiej.

Nagle na scenę zostali zaproszeni muzycy z Árstíðir. Razem z Tryggvasonem i Hallgrímurem zaśpiewali cover a capella utworu „Cost of Freedom” amerykańskiego trio Crosby, Stills & Nash. Niezapomniane wrażenia. Głosy muzyków idealnie się ze sobą komponowały, tak jakby ćwiczyli to wiele razy wcześniej, a ponoć – jak się później dowiedziałam – była to całkowita improwizacja! Jeśli tak mają wyglądać improwizowane utwory, to ja poproszę takich więcej.

Pod koniec koncertu usłyszeliśmy jeszcze Bláfjall, utwór dedykowany osobom, które zmagają się z depresją i walczą z uzależnieniem. Bardzo ważna wiadomość, którą zespół niesie ze sobą w świat już od roku. Bláfjall rozciągnęło się prawie na kwadrans, muzycy taranowali dźwiękiem, trzy gitary, klawisze i perkusja. Raggi Ólafsson wstał zza swojego pulpitu i wymachiwał elektrycznym pianinem jak dziki, podobnie zresztą jak Zolberg ze swoją gitarą.

Po tym szaleństwie muzycy ukłonili się, zmęczeni lecz zadowoleni, po czym zeszli ze sceny, aby zaraz znów na nią powrócić po gromkich oklaskach. Przecież show nie może zakończyć się bez Goddess of the Ages. Stały punkt programu zapowiadał już niestety koniec, ale nie tak szybko. Najpierw tłum musiał sobie „wyprosić” ostatni utwór głośnym krzykiem, dopiero potem Addi nauczył, jak możemy mu pomóc podczas piosenki: „Na moje 1, 2, 3, 4 wszyscy krzyczą jak na Iron Maiden!”. To się chyba nigdy nie znudzi. Tak samo moment, gdy rozbrzmiewają pierwsze riffy, a Addi zakłada czapkę policjanta z logo zespołu i wychodzi do ludzi. W Oslo nie zeskoczył jednak ze sceny, jedynie trzymał się jej krawędzi, kucał, przytulał fanów, przybijał piątki czy żółwiki. Niczym podziękowanie fanom za ich oddanie i przybycie. Na koniec oczywiście mogliśmy się wykazać naszymi zdolnościami w krzyku. Trzeba przyznać, że Norwegowie dali z siebie wszystko podczas Goddess of the Ages. Piękne zakończenie wieczoru.

Kto widział Sólstafir na żywo, wie, że na swoich gigach Islandczycy zawsze dają z siebie wszystko. Poza tym mają świetny kontakt z fanami, nie tylko podczas samego koncertu, ale też po nim, chętnie rozmawiają z ludźmi, dają autografy i robią sobie zdjęcia. Nie można tego powiedzieć o wszystkich zespołach, więc jest to naprawdę miła odmiana, kiedy można stać się częścią tej całości. Dlatego jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji widzieć ich na żywo, trasa trwa jeszcze prawie dwa tygodnie. Warto było wybrać się do Oslo na takie show.

Setlista Sólstafir:

78 Days in the Desert
Köld
Silfur-Refur
Ísafold
Ótta
Hula
Svartir Sandar
Fjara
Bláfjall
Goddess of the Ages

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .