Moja przeprawa z nową płytą Amorphis do łatwych z pewnością nie należała. To dość ciekawe, zważywszy na fakt, że muzykę Finów darzę ogromną sympatią, a odsłuch każdej z płyt nagranych po 2006 roku (twórczość tej kapeli rozpatruję w odrębnych, przed i po Joutsenowych kategoriach) do dziś przynosi mi masę radości.
Z nowym krążkiem było diametralnie inaczej. Przedpremierowe single z Queen of Time brzmiały początkowo zbyt zachowawczo, bardzo odtwórczo i typowo, będąc jednocześnie produkcyjnie tak wypieszczone i sterylne, że człowiek zastanawiał się, czy tym razem dźwiękowcy nieco nie przedobrzyli.
Na singlach obawy bynajmniej się nie skończyły, bo pierwszy kontakt z nowym LP Amorphis zrodził w mojej głowie myśl, że Queen of Time może być wyłącznie wynikiem wypełniania zobowiązań wobec wytwórni i stanie się przy okazji pierwszym albumem w dyskografii grupy, który pozostanie mi litościwie przemilczeć. Nauczony doświadczeniem postanowiłem jednak nie popadać w dramaturgię i dałem tej płycie szansę na rozwinięcie skrzydeł. I wiecie co? To była jedna z lepszych muzycznych decyzji, jakie ostatnimi czasy podjąłem.
Queen of Time okazuje się być krążkiem bardzo zwodniczym i wymagającym czasu na właściwe poznanie. Pod powłoką pozornie generycznej i zjadającej własny ogon muzyki kryją się bowiem znaczne pokłady dobra, które dają o sobie znać dopiero po wnikliwszym przesłuchaniu. Bo czy wcześniej grupa sięgała w takich ilościach po łamane, stricte progresywne struktury? Elektronikę? Chórki, czy w końcu symfoniczne orkiestracje? Dodając do tego wyraźny powrót do folkowych brzmień z pierwszych wydawnictw i vibe’u kojarzącego się chociażby z Am Universum, otrzymujemy album, który po odpowiednim przetrawieniu wręcz nie pozwala się od siebie uwolnić.
Nie pamiętam kiedy ostatnio słuchałem pyty, której postrzeganie zmieniłoby się w mojej głowie tak znacznie. W okolicach dwudziestego przesłuchania rundy z tym krążkiem skończyłem już zliczać, łapiąc się na tym, że nieustannie tę płytę zapętlam. Przestały mi też nawet przeszkadzać te pociesznie nieporadne czyste wokale z The Bee, radiowe i taneczne refreny w Wrong Direction, czy koszmarnie kwadratowe partie Anneke van Giersbergen w Amongst Stars – w końcu także z omawianych kawałkach kapela ostatecznie się broni, zawierając w nich elementy, które sprawiają, że nie można ich nazwać „nieciekawymi”. Panowie mają łapę do pisania hitów i to na nowej płycie dobitnie słychać.
Na końcu wspomnę też o składowej, która zawieść po prostu nie mogła. Wokale Tomiego Joutsena. Nie będzie zbytniej przesady w stwierdzeniu, że gość jest jednym z najbardziej utalentowanych europejskich wokalistów metalowych – i choć czasem czyste partie na Queen of Time wydają się zbyt wymuskane, growle to już jednoznacznie kapitalna robota. To co dzieje się w Message In The Amber, Heart Of The Giant, We Accursed, Grain of Sand, czy rewelacyjnym Pyres On The Coast to absolutny majstersztyk.
Tytułem post scriptum nadmienię, że warto zapoznać się z limitowaną wersją tego albumu, bo dwa bonusowe kawałki nawet odrobinę nie ustępują poziomem pozostałym kompozycjom i w żadnym wypadku nie powinno traktować się ich jak sesyjnych odrzutów.
Cóż mogę rzec, Amorphis wystawili tym razem moją cierpliwość na próbę, ta się jednak finalnie opłaciła, z czego jestem niezmiernie zadowolony. Uznaję Queen of Time za kolejny zacny tytuł w dyskografii Finów i już nie mogę doczekać się chwili, gdy postawię piękną limitkę na swojej płytowej półce. Was też do tego zachęcam.
Ocena: 9/10
- VV (Ville Valo) – Katowice (13.04.2024) - 15 kwietnia 2024
- Helicon Metal Festival 2024 – Warszawa (15.03.2024) - 9 kwietnia 2024
- Bloedmaan – Castle Inside the Eclipse (2023) - 26 marca 2024
Tagi: Amorphis, melodic death metal, Nuclear Blast, Queen Of Time, recenzja, review.