Cult Leader „Lightless Walk” (2015)

Wydaje mi się, że jedną z najtrudniejszych rzeczy w przypadku pisania recenzji jest zdefiniowanie co właściwie oznacza ocena „1/10” jak i „10/10”. W poprzedniej recenzji Steak Number Eight wystawiłem po raz pierwszy najniższą możliwą ocenę, chciałbym więc zastanowić się dzisiaj co zasługuje dla mnie na najwyższą notę. I ta niejako bliźniacza recenzja znów będzie skąpana w moich przemyśleniach – na szczęście dla wszystkich, którym ta część mogłaby wydawać się nudna, poniżej znajduje się recenzja Kapitana Bajecznego, który z charakterystyczną lekkością i humorem opisze swoje odczucia wobec tego albumu.

Po pierwsze – kto może wystawić bardzo dobrą notę danej płycie?
I nie chcę się tutaj powtarzać, więc napiszę tylko króciutko, że recenzent w takim wypadku powinien znać dotychczasowe dokonania zespołu albo orientować się mniej więcej w „kontekście gatunkowym”. Recenzowany album może wydawać się świetny, rewolucyjny i nowatorski, ale gdy poznamy lepiej dany styl muzyczny może okazać się, że „to wszystko już było”. Całkiem logiczne.

Cult Leader to amerykański zespół muzyczny wykonujący muzykę, którą sami określają jako progressive crust – jest to swoista mieszanka takich stylów jak mathcore, grind, sludge i hardcore. Powstali na gruzach Gaza, który rozpadł się w wyjątkowo niefortunnych okolicznościach, a Lightless Walk jest ich pierwszym pełnoprawnym albumem. Poprzednie dwie EPki – Nothing For Us Here oraz Useless Animal wydane przez Deathwish Inc. nie przemówiły do mnie tak pod względem brzmienia jak i pewnych braków w kompozycji.
Tym razem pytanie „Czy ta płyta jest świetna, czy może po prostu mi pasuje?” trochę nie ma racji bytu. Choć chcąc uniknąć pewnych niebezpieczeństw związanych z jednostkową interpretacją czy zbyt ograniczoną wiedzą odnośnie gatunku zaprosiłem Kapitana Bajecznego do napisania drugiej recenzji. Ja więcej siedzę w mathcorze i hardcorze, on w grindzie i zapewne z tej perspektywy będziemy pisać.

Recenzent powinien być w stanie wyjaśnić w wystarczająco jasny sposób, czemu dana płyta jest wybitna (komentarz „O kurwa, ale to było dobre” nie jest wystarczający).

I takie jednoznaczne uzasadnienie jest chyba trudniejsze w przypadku wybitnej płyty niż płyty złej. Na pewno musi być w jakiś sposób bardzo dobra tak pod względem muzycznym jak i brzmieniowym. I tutaj Cult Leader błyszczy. Lightless Walk jest dla mnie jednym z najbardziej brutalnych i agresywnych albumów w tym roku, jak i też chyba w ciągu ostatnich kilku lat. Już pierwszy utwór Great I Am pokazuje nam na co musimy się przygotować – konkretny wpierdol muzyczny, który zarazem podszyty jest wyraźnymi emocjami i poczuciem niepokoju. Słucham tego kawałka i od razu czuję rosnące we mnie poczucie agresji i wściekłości. I jak Anthony Lucero krzyczy Hell is kindness/Hell is love/Hell is peace, to nawet przez moment nie zastanawiasz się czy to jest prawdą. Czujesz to podskórnie odbierając wraz z energią muzyków. Cała opisywana tutaj agresja i gniew znajdują odbicie nie tylko w samej muzyce, ale też i tekstach zespołu. Wyłania się z nich obraz człowieka rozczarowanego światem, życiem, rzeczywistością, który musi to wszystko z siebie wyrzucić. Ale nie ma tutaj miejsca na katharsis, nie ma tutaj miejsce na spełnienie, bo gdzieś za tą agresją, tym gniewem kryje się wszechogarniający smutek, bezsilność osoby w depresji. Słychać to szczególnie w dwóch spokojniejszych utworach na płycie – A Good Life (pomijając końcówkę) i tytułowym Lightless Walk, gdzie spokojniejsza gra instrumentów uzupełniona jest o niski, nastrojowy głos Anthony’ego Lucero. Jego głęboki wokal zresztą od razu jakoś skojarzył mi się z Thomasem Jeffersonem Cowgillem znanym może szerzej z grania pod pseudonimem King Dude. A gdy ostatnie słowa płyty None of you will love me in the end skończyły już swoje wybrzmiewanie, to siedziałem zdruzgotany, sam wobec smutku, wobec gniewu. I nie mogłem otrząsnąć się z podziwu dla muzyków, którym tak rewelacyjnie udało się połączyć te dwa światy.
Na uwagę zasługuje też świetne brzmienie płyty, które choć dość specyficzne, to świetnie współgra z muzyczną stroną płyty jak i jej całościowym wydźwiękiem. Czemu specyficzne? To jedna z tych płyt, gdzie wszystko jest nastrojone tak nisko, że zlewa się w jedną pulsującą masę. I choć absolutnie mi to nie przeszkadza, to podobnie jak wczesne płyty Mastodona lepiej słuchać tego albumu trochę głośniej niż zazwyczaj mamy to w zwyczaju.

Płyta, aby otrzymać 10/10 nie musi być dla mnie w całości idealna. Tak jak The Money Store od Death Grips czy To Be Kind od Swans, które mają nawet nie tyle słabsze momenty, co gorsze utwory, których staram się nie słuchać, aby nie psuć zachwytu. Dla mnie takim momentem na Lightless Walk jest kawałek Broken Blades. Utwór ten wydaje mi się najbardziej „typowy” i mało oryginalny – mamy tutaj trochę grindowych rytmów i zagrywek, a do tego dość naiwny tekst. I choć przy odsłuchu całości trochę się tego nie zauważa, to podczas słuchania pojedynczych kawałków nie sposób uciec przed wrażeniem, że to najsłabsze ogniwo.

Ale to, że płyta jest świetna pod względem muzycznym i brzmieniowym, to dla mnie jeszcze za mało. Mam świadomość tego, że na łamach Kvlt Magazine padły już dziesiątki i mógłbym starać się wbić w ten „konformizm” uznając, że wydawnictwo które jest mocnym kandydatem na album roku (a na pewno na wpierdol roku) zasługuje na 10/10. Otóż nie. Nie zasługuje. Ostatnim i chyba najważniejszym elementem składowym maksymalnej noty jest dla mnie subiektywne poczucie „istotności i wyjątkowości” danego dzieła. Bo mamy tutaj solidną dawkę agresji, mamy druzgoczące poczucie smutku i bezsilności, mamy ogromną dawkę świetnych rytmów jak np. w Suffer Louder, rozedrgany dysonansowy riff w Walking Wastelands czy te wszystkie momenty zawieszenia i niepokoju rozsiane tu i ówdzie. Ale tej płycie brakuje trochę pewnej wyjątkowości, poczucia, że czegoś takiego dotychczas nie było. Że nikt tak nie gra, ani nie byłby nawet w stanie. A Lightless Walk choć jest jedną z najlepszych płyt roku, to jednak pod pewnymi względami nie jest w stanie przebić nawet płyty Nails Abandon All Life z 2013, a jedynie jej dorównuje.

Jeżeli brakuje wam ostatnio płyty kipiącej wręcz od energii i gniewu, to nie musicie dalej szukać. Cult Leader spełni wszystkie wasze oczekiwania. I choć nie jest to 10/10, to zdecydowanie ten album już znajduje się na liście najlepszych wydawnictw muzycznych 2015. Aż ciekawi mnie co Kapitan Bajeczny napisze.

Ocena: 9,5/10

Dla fanów: Nails, ekspresji dojrzałego Today is the Day oraz Code Orange Kids, Gaza

 

BAJECZNY TIME

„Dla kogo skierowana jest ta płyta?!?”  Ta myśl męczy mnie od początku kontaktu z Lightless Walk. A trochę się jej nasłuchałem.  Wszystko to wina Nairda, który ma zadziwiający talent do wygrzebywania rzeczy ciekawych, niestandardowych i nietypowych, a który zaproponował mi twórczego ficiora. Pomny na cudeńka, jakie wcześniej mi zaprezentował, z World Narcosis na czele, oraz pod wpływem nieustającego, szczenięcego wręcz entuzjazmu, skierowałem uszy na nową płytę nieznanego mi wcześniej Cult Leader.

Od strony technicznej mamy tu do czynienia z crustem. Czyli nisza. Tym z Was, którzy termin słyszą po raz pierwszy śpieszę wytłumaczyć: pamiętacie scenę przerwanego ślubu w „Kill Bill”? No więc Uma to punk, Bill to D-Beat a wokół kręcą się jeszcze grindcore, crossover thrash i kilka mniej znaczących. Scena przebiega jak przebiega i po kilku latach największa fanka Glorii Gaynor budzi się jako crust właśnie. I też morduje bez litości. Żeby jednak nie było za prosto, Amerykanie korzystają też z elementów innych stylistyk, z których najbardziej rzuca mi się w uszy sludge. Wszystko to spinają odrobinkę sprzecznym, ale bardzo adekwatnym terminem: progressive crust.

Pierwsza myślą, jaką miałem podczas odsłuchów, było „Potworze słony, jakie to doły”. Na płycie rządzi Drop Z i dźwięki niskie niczym poziom ostatniej fali memów z Kwaśniewskim. Czy to przeszkadza? Kwestia gustu, a mój gust brązowej nuty nie poszukuje, gdyż zazwyczaj skutkuje to nieczytelnością. Tu niestety skutkuje, co w połączeniu z kwestią produkcyjną Lightless Walk daje efekt… nie powiem, przyjemny. Dorzućmy do tego wokal, o którym poeta powiedziałby „dobry” oraz fajną, wyraźną i niewybijającą się zbędnie perkę, i otrzymamy podstawę na dużą dawkę muzycznego łomotania. Bo to na łomocie się zazwyczaj skupiam, kwestie progresywne i ogólnie bardziej skomplikowane zostawiam dużo bardziej kumatym. To jest crust, to ma kopać, dawać energię, miażdżyć bębenki i gwałcić ustępstwa. I prawdę mówiąc wszystko to czyni, tylko że na swój sposób.

Największy problem z Cult Leader mam taki, że nie do końca do mnie trafia. To znaczy, potrafię docenić poszczególne partie, elementy, kompozycję i umiejętności. Wszystkie elementy składniowe są wysokiej jakości, mimo to jednak nie uważam płyty za wybitną. Dlaczego?

Primo: za mało tu mocy nośnej. Nie, nie twierdzę, że jej ma. Jest, i to całkiem sporo. Tylko że słowa te pisze rasowy fan muzycznej patologii, brainfukku, muzycznego masochizmu. Dla mnie osobiście to po prostu jeszcze za mało szybkie, brutalne i wściekłe, by dorównać na przykład tegorocznym wydawnictwom Maruty lub The Kill. Bujnął mną jedynie utwór The Sorrowrer, nawiasem mówiąc, genialnie otwierany. Więc jeżeli odpalasz sobie Cult Leader z nadzieją na rozepchanie różnych otworów ciała, lepiej zostań przy Nuclear Vomit.

A co jeżeli jesteś fanem grindowych dziwactw, typu wspomnianych wyżej Maruty, World Narcosis lub Fuck the Facts? W takim przypadku szansa, że materiał Ci przypadnie jest większa. Ale znowu, to nie do końca to. Brak tu tego nieuchwytnego czegoś, co sprawia, że wyrób rzemieślniczy przestaje być tylko przedmiotem i zaczyna być czymś niesamowitym. Nie ma tu emocji, które odczuwam słuchając WN (czytaj: głównie strachu i beznadziei. Tu po raz kolejny podziękuję Nairdowi za pokazanie mi najbardziej przerażającej płyty, z jaką miałem kiedykolwiek styczność). Nie ma furii Teethgrinder lub Maruty, która zresztą swoim graniem obala starutką jak świat tezę „brutality comes from simplicity”. No i nie ma otaczającej wszystko aury niesamowitości, jaką odczuwam za każdym razem słuchając Fuck the Facts. Albo Oblivionized. I ponownie, to wcale nie znaczy, że tych emocji nie ma, bo są. Po prostu… nie takie, jakie do mnie przemawiają. A może nie tak podane?

Cholera jasna, pewnie brzmi to jak bezsensowne narzekanie, ale czuję się wobec tej płyty dość bezsilny. Ja bardzo dobrze wiem, że to jest dobry krążek, przemyślany, z przesłaniem i ogólnie bueno. Tu nawet nie ma specjalnie dużo wad, a jednak nie potrafię do końca tego docenić. Jak z fajkami. Cult Leader to fajka wrzoścowa, z ustnikiem wyłożonym ceramiką, praktyczna, odporna na temperatury, nie do przepalenia czy ułamania, no po prostu cud miód. <zespół, który bardzo Cię rusza, a którego wady dostrzegasz i masz je w sumie w dupie, bo i tak nic go nie pobije> to fajeczka śliwkowa, nie do końca wyrzeźbiona, z naciekami na drewnie, nie tak dobrze zrobiona jak wrzoścowa, do tego mniej wytrzymała. No i koniec końców się przepali, zostając bezużyteczną. Którą wybieramy?

Kurwa, oczywiście, że śliwkową. Śliwa nadaje przezajebistego smaku.

Na początku zadałem pytanie „do kogo skierowana jest ta płyta?”. Cóż, na pewno do osób lubiących eksperymenty. Na pewno do kogoś, kto muzyki się nie boi. Może też do fana wybiegów techniczno-kompozycyjnych. Czy Cult Leader zadowoli typowego grindera? Nie sądzę. Grindera-hipstera? Już bardziej, choć oni raczej już mają swoje Chanel no.5. Ale na pewno nie zaszkodzi Lightless Walk przesłuchać. A nuż zaskoczy. I mimo że teraz wystawiam ocenę relatywnie niską to zapewniam, że z tym krążkiem spędzę jeszcze niejedną sesję. Może uda mi się go właściwie docenić.

Ocena: 7/10

Autorem jest Naird (Adrian).

Piotr
Latest posts by Piotr (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , .