Kat – „Without Looking Back”(2019)

Wiecie co mam przed oczami, widząc logo kapeli, której głową obecnie jest Piotr Luczyk? Małoletniego siebie namiętnie katującego kasetę z Bastardem. Dziecinnego siebie słuchającego zalatujących grafomanią tekstów Romana Kostrzewskiego  i zastanawiającego się „o co temu Panu właściwie chodzi?”. Dla mnie Kat to legenda, zespół towarzyszący mi odkąd pamiętam. Dlatego jest mi niezwykle przykro patrzeć na to, co z tą legendą wyprawia się niemalże na moich oczach.

Po aż czternastu latach od ostatniego nowego materiału sygnowanego logiem Kat, Piotr Luczyk postanowił odpowiedzieć na wydanego przez Romana Kostrzewskiego Popióra i wypuścił na rynek długo wyczekiwany album. Okładka niezła – wprawdzie nawiązania do grafik zdobiących wcześniejsze dokonania zespołu trochę gryzą się z górnolotnym tytułem Without Looking Back, ale wystarczy spojrzeć na pewnie kroczącego kata dzierżącego topór oraz dwie ścięte głowy (Irek, Romek, czy to wy?), aby zrozumieć kryjący się za nią koncept. Szkoda tylko, że Luczyk tytuł krążka wziął chyba za bardzo do siebie.

Porównywać Without Looking Back z Popiórem czy dawnymi dokonaniami formacji za bardzo nie będę, skomentuję tylko tyle – jeśli chcecie posłuchać czegoś nagranego w stylu dawnego Kata, to chcąc nie chcąc musicie sięgnąć po autorskie płyty sygnowane logiem Kat&Roman Kostrzewski. Piotr Luczyk zgodnie z tytułem swojego nowego dziecka odcina się od przeszłości nie tylko poprzez okładkę, ale i poprzez samą muzykę. Tak, Kat anno domini 2019 nie ma niemalże zupełnie nic wspólnego z thrash metalem. Nie ma tu ciężaru obecnego nawet na pierwszym po rozłamie Mind Cannibals, jest za to próba szukania nowej drogi w muzycznym świecie – tym razem poprzez brzmienie jak znudzony nim twór, muzycznie kojarzący się z kiepską wersją Judas Priest. I wiecie co – mimo wszystko szanuję takie podejście. Przynajmniej Luczyk nie stara się brzmieć jak tania podróbka tego, co było kiedyś, nie próbuje kopiować dawnych patentów, tylko stara się stworzyć coś nowego, coś innego. Szkoda tylko, że niezależnie od tego, czy efekt jego starań porównywać z tym, co było kiedyś, czy może z tym, co nagrał zespół Kostrzewskiego, czy nie porównywać go z niczym i ocenić jako niezależny – tak jak próbuję to zrobić – wypada niestety mizernie. Without Looking Back jest nijakie, do bólu przeciętne. Gdyby ktoś obudził mnie w nocy i puścił dowolny numer z tego krążka, to nie powiedziałbym mu nic dobrego i momentalnie zasnął. Kompozycyjnie bez rewelacji, riffy w większości są sztampowe, wokal Qbka Weigela jest odpychający, instrumentalnie jest w przeważającej większości jedynie poprawnie, a jedyne co się wyróżnia to świetne solówki Luczyka – ale w to, że facet jest znakomitym gitarzystą nikt nigdy nie wątpił i tego tytułu nikt mu nie zabierze. Ponadto krążek jak na swoją nieciekawą zawartość jest zdecydowanie zbyt długi – ponad godzina to zdecydowanie za dużo rockowo-metalowego przygrywania. Można było te utwory poskracać, czego koronnym przykładem jest przeciągnięty jak filmowa trylogia Hobbit Wild.

Mimo wszystko są tu pojedyncze momenty, podczas których nie kręci się nosem – na przykład wyśmiewany przed premierą całości, oparty na niezłym riffie Flying Fire, który finalnie okazuje się najlepszym numerem na płycie (brawa za dobry wybór singla – oczywiście ironiczne). Podobać mogą się też cięższe fragmenty w More (szkoda, że jest ich tak niewiele) oraz niezły Medieval Fire. Uśmiech na mojej twarzy zagościł również po zapoznaniu się z tytułami utworów – mamy tu i odrobinę bezsensu (Black Night In My Chair – że co?) i mnóstwo ognia (Medieval Fire, Flying Fire, Let There Be Fire). Tego ostatniego brakuje jednak tam, gdzie być powinien – w głośnikach.

Nagrywając Without Looking Back, Piotr Luczyk odparł zarzuty o tkwienie w muzycznym niebycie i skupianie się na graniu coverów i występy na festynach. Nie wiem jednak, czy nie byłoby lepiej, gdyby zamiast wypuszczać tak nudny i nagrany jakby na siłę album – w tym muzycznym niebycie pozostał. Jestem na nie – i to nie dlatego, że ten krążek nie przypomina tego, z czym Kat się kojarzył. To dlatego, że nowy krążek zespołu Piotra Luczyka jest idealny do tego, aby puścić go w samochodzie, znacznie przyciszyć głośniki i rozmawiać z pasażerami ze świadomością, że nie traci się przez to żadnych wartościowych dźwięków. To album nudny, bezpłciowy i niepotrzebny. Samym użyciem angielskiego zagranicy się nie podbije – do tego potrzebna jest też dobra muzyka, a tej na tym wydawnictwie po prostu brak.

Tutaj nie pomoże nawet zmiana nazwy zespołu, do której przecież nigdy nie dojdzie. Panie Piotrze – szkoda.

 

Ocena: 4/10

Kat na Facebooku

 

 

Łukasz W.
(Visited 30 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .