Kreator – „Gods of Violence” (2017)

Redakcja Kvlt składa się z recenzentów prezentujących często skrajne opinie – tym razem ofiarą „różnic światopoglądowych” stał się nowy krążek zespołu Kreator. Poniżej dwa odmienne spojrzenia na najnowszy album flagowego przedstawiciela niemieckiego thrash metalu.


Red. Vladymir:

Najpierw Sodom, później Destruction, a na koniec Kreator. Ostatnie pół roku to czas najnowszych wydawnictw legendarnej wielkiej czwórki niemieckiego thrash metalu (czekamy jeszcze na powrót do studia piwoszy z Tankard). O ile Decision Day tych pierwszych był całkiem znośnym, poprawnym albumem, a Under Attack tych drugich dawką starej dobrej szkoły thrash metalu, o tyle Gods of Violence w wykonaniu bohaterów niniejszej recenzji pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Bez żalu i nie owijając w bawełnę powiem, że dawno już się tak nie wynudziłem słuchając thrash metalu. Album Gods of Violence zapowiadał się solidnie pierwszym opublikowanym singlem, który jest jednocześnie numerem tytułowym. Dwa miesiące temu, gdy utwór ujrzał światło dzienne, wydawało się, że nowy Kreator będzie po prostu brzmiał jak Kreator. Kawałek ten odzwierciedlał charakterystyczny, wypracowany przez lata styl niemieckiej grupy. Kolejny singiel promujący najnowszy krążek kapeli, zatytułowany Satan is Real, wyhamował nieco moje oczekiwania odnośnie równego i mocnego albumu, choć nie był pozbawiony klasycznego brzmienia, do jakiego przyzwyczaił nas Kreator przez trzydzieści pięć lat gry. Opublikowany w dzień premiery teledysk do Totalitarian Terror, warstwa brzmieniowa tego numeru i jego miękki, pozbawiony jaj klimat przepełniły czarę goryczy.

Do rzeczy. Na Gods of Violence znajdziemy jedenaście kompozycji. Każdą cechują szybkie, agresywne riffy, potężna perkusja i pełen gniewu wokal. Tego nie można Niemcom odmówić. Jako całość najnowszy album Kreatora jest jeszcze jako tako znośny. Natomiast brakuje na nim chociażby jednego utworu, który zapadałby w pamięć. Próżno tu szukać następcy rewelacyjnego Pleasure to Kill, który jest zdecydowanie najlepszym numerem w karierze kapeli (a i cały album to czysta poezja). To wszystko najzwyczajniej już było! Czy posłuchasz nowego krążka, czy odpalisz sobie Violent Revolution, Enemy of God, albo nawet Hordes of Chaos otrzymasz dokładnie to samo. Gods of Violence jest jak parówka sojowa przeżuta przez wegańskiego frontmana kapeli – pozbawiona smaku i wartości odżywczych. Pewnie, jak na gości po pięćdziesiątce, to muzycy wciąż grają mocno i równo. Nie mogę się z tym nie zgodzić. Problem polega jednak na zestarzeniu się – nie ludzi – ale muzyki przez nich granej. Nawet nie chodzi o to, że od lat Kreator nie wnosi nic twórczego i odkrywczego do muzyki metalowej. Raczej wydaje się, że grupa wyznaczyła sobie bardzo wąski szlak, z którego boi się zejść, bo gdy na chwilę zboczą z obranej drogi, to powstają gnioty na miarę Cause For Conflict lub Endorama.

Lata mijają, a Kreator dalej gra swoją muzykę. Grupa Mille Petrozzy na zawsze pozostanie wielkim graczem sceny thrash metalowej, choć prawdopodobnie nigdy nie stworzy już nic lepszego, niż albumy, które spłodziła przed rokiem 1990. Gods of Violence rozczarowuje, ale biorąc pod uwagę fakt, że to jednak Kreator, a nie jakieś kindermetale, albumu tego należy przesłuchać, doświadczyć go osobiście. Albo odbije się czkawką, albo okaże się po prostu przyjemnym w odbiorze krążkiem. Ja niestety wciąż czkam.

Ocena: 4,5/10


Red. Synu:

5 lat – tyle Mille Petrozza i spółka kazali czekać swoim fanom na następcę płyty Phantom Antichrist. I choć to najdłuższa przerwa wydawnicza w historii tego giganta teutońskiej sceny thrash metalu, po lekturze Gods of Violence wspomnianego upływu czasu w ogóle nie czuć. Płyta cechuje się bowiem kompletem flagowych elementów stylu jaki Kreator prezentuje od 2001 (od płyty Violent Revolution), brzmiąc w zasadzie jak bezpośrednia kontynuacja poprzednich krążków.

Fakt ten poczytywać można jednocześnie za największą zaletę i wadę nowego wydawnictwa – cechę sprawiającą, że obozy sympatyków i przeciwników aktualnego stylu grupy wyłącznie się umocnią, a argumenty za i przeciw zależeć będą jedynie od optyki indywidualnych odbiorców.

Nie będę ukrywać, że osobiście należę do grupy zwolenników nowoczesnego, przepełnionego melodią i chwytliwością stylu zespołu, dlatego odbiór nowego krążka nie mógł być inny jak skrajnie pozytywny. Kreator gospodaruje wypracowanym przez siebie stylem ze 100% wydajnością, wciąż umiejętnie łącząc thrashową motorykę, podszytą charakterystycznymi, agresywnymi wokalami z przebojowym, heavy metalowym w kontekście melodyjności, pięknie wyprodukowanym, „idącym z duchem czasu” graniem.

Nie jest tajemnicą, że ma on niewiele wspólnego z dokonaniami grupy datowanymi na lata 80-90, co do dziś stanowi jedną z największych bolączek części fanów „Stwórcy”. Nigdy nie miałem jednak problemu z właściwym docenieniem obu epok w twórczości zespołu, nie zwykłem również bezpośrednio ich porównywać, uważając takie zabiegi za bezcelowe.

Co więc dokładnie znajdziemy na 14. albumie Kreatora? Kolejną w karierze grupy kompilację apokaliptycznych protest songów, krytycznie odnoszących się do aktualnej kondycji świata i nacechowanej dążeniem do samounicestwienia cywilizacji. Mając na uwadze słuszny wiek Millego Petrozzy, nieustanne nawoływaniu do rewolucji i przeciwstawienia się aktualnemu porządkowi może wydawać się nieco karykaturalne, biorąc jednak poprawkę na konwencję, trzeba przyznać, że tematyka wciąż dość dobrze się broni i ma to swój urok.

Muzycznie jest już natomiast bezapelacyjnie doskonale. W zasadzie każda kompozycja zgromadzona na Gods of Violence to skrajnie przebojowy, napakowany kapitalnymi riffami, żrący od pierwszego przesłuchania hit.

Podniosłe intro w postaci Apocalypticon przechodzi natychmiast w szybką, thrashową kanonadę riffów z nienawistnie wykrzyczanym w refrenie tytułem World War Now! Kompozycja złamana wyłącznie na chwile spokojniejszą melodią, poprzedzającą cudowne solówki daje dobry przedsmak tego, z czym obcować będziemy przez kolejne kilkadziesiąt minut. Satan is Real prowadzi groovowy riff, przechodzący w quasi balladowy refren. Totalitarian Terror i Gods of Violence to kolejne thrashowe torpedy, w Army of Storms heavy metalowe melodie ładnie kontrastują z soczyście wyeksponowaną podwójną stopą. Hail to the Hordes to typowy koncertowy hymn, nagrany z myślą o wznoszącej okrzyki publice, Lion With Eagle Wings brzmi jak Iron Maiden na thrashowych sterydach, Fallen Brother charakteryzuje się z kolei tekstem częściowo odśpiewanym (i wyrecytowanym) w języku niemieckim (dość interesujący zabieg). Side by Side po raz kolejny stoi na świetnych partiach solowych, zamykającemu płytę, najdłuższemu i stosunkowo najspokojniejszemu Death Becomes My Light bliżej natomiast do nowoczesnej heavy metalowej ballady niż tradycyjnego thrashu (choć nie brak mu również szybszych momentów). Bardzo udane zakończenie.

Na osobną pochwałę zasługują gitarowe dialogi duetu Petrozza Yli-Sirniö – popisy solowe muzyków stanowią wartość samą w sobie, jednoznacznie wzbogacającą ten album. Produkcja, jak przystało na flagowe wydawnictwo niemieckiego Nuclear Blast jest wręcz porcelanowa. Brzmienie jest selektywne, precyzyjne i klarownie czyste.

Oceniając najnowszą płytę Kreatora w kategorii „czystej rozrywki”, biorąc pod uwagę fakt, iż w gruncie rzeczy jest ona oparta o proste melodie, schematy odegrane już kilkukrotnie w znanym z poprzednich płyt klimacie, z radością przyznaję, że „Stwórca”, sobie tylko znanym sposobem potrafił się obronić i gamą pozornie wyświechtanych środków ponownie urzec.

Niemcy dokonali tą płytą tęgiego rozdania na inaugurację nowego roku. Z niecierpliwością czekam na podobne strzały w kolejnych miesiącach 2017.

Ocena: 9/10

Synu
(Visited 9 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , .