Lindemann – „Skills in Pills” (2015)

Nie potrafiłem podejść do tej recenzji tak jak powinienem. Chciałem być oryginalny, podzielić się z wami wrażeniami, jakie wywarło na mnie oglądanie programu Metalla na pierwszej Vivie w latach 90-tych i pierwszy kontakt z muzyką Rammstein. Ale gdy z głośników sączy się ostatni „produkt” firmowany przez Tilla Lindemanna (tym razem w kolaboracji z Peterem Tägtgrenem) nie potrafię się skupić i napisać niczego co byłoby w jakikolwiek sposób błyskotliwe. Dlatego tym razem będzie topornie, kwadratowo i nie do końca sensownie. Za to blisko temu w konstrukcji i wymowie co słyszałem na „Skills in Pills”.

Czy można uwolnić się od szukania analogii dla tej płyty w dźwiękach macierzystych zespołów Tilla i Petera? Wszak Rammstein i Hypocrisy to całkiem popularne zespoły, które przez lata wypracowały własny styl i mają oddanych fanów. Nigdy nie byłem bezkrytyczny wobec Niemców, którzy, moim zdaniem, sukcesywnie z płyty na płytę, „rozmiękczali” swoje brzmienie i poszerzali aspekt wizualny kosztem muzyki samej w sobie. Co do Hypocrisy to nie mam specjalnie o czym pisać, gdyż nigdy muzyka Szwedów do mnie nie trafiała. Co więc mogło powstać z takiego połączenia? Być może nawet coś ciekawego i świeżego. I pewnie taki był zamysł. Szkoda tylko, że się to nie udało.

„Skills in Pills” to po prostu bardzo zła płyta. Fatalnie napisana, słabo brzmiąca z wręcz tragicznie brzmiącymi wokalami. Lindemann to kawał chłopa, który najlepiej sprawdza się w swoim ojczystym języku. Jego angielski jest tu nawet gorszy niż niektórych naszych rodzimych gwiazd metalu co trzeba uznać za spore osiągnięcie. Niestety niezbyt pozytywne bo irytuje od samego początku. Tym bardziej, że te sample i plumkanie Tägtgrena w tle w żaden sposób nie maskuje zawodzenia Tilla tylko je uwypukla. Fatalna decyzja, która już przy pierwszym kontakcie odrzuca. Wyobraźcie sobie katusze jakie trzeba przechodzić, żeby przebrnąć przez takie gnioty jak „Golden Shower” czy „Yukon”. I co z tego, że płytę promuje m.in. ładny obrazek (cycki!) do „Fish On” skoro tekst jak i próba śpiewania go po angielsku może jedynie przyprawić o odruch wymiotny? Nagromadzenie wulgaryzmów w lirykach, odwołań do małowyrafinowanych technik seksualnych czy wreszcie wszechobecna tematyka wypróżniania się sprawia wrażenie, że mam do czynienia z grafomanią nastolatka a nie z twórczością faceta, który coś w życiu przeżył i chce o tym opowiedzieć. Żeby było jasne: nie jestem świętoszkiem i nie bulwersuje mnie to o czym śpiewa Lindemann. Co boli to ich zenująco niski poziom tych tekstów, żałosne skojarzenia, częstochowskie rymy i takie ogólne prostactwo, którego nie spodziewałbym się po Tillu. Oczywiście Lindemann to nie Bukowski, no ale na miłość boską (?!) jak już chcesz pisać piosenki o piciu szczyn to rób to z pomysłem i na pewnym poziomie, poniżej którego muzykowi z takim starzem nie wypada schodzić.

Te same zarzuty można spokojnie postawić Tägtgrenowi, którego żałosne melodyjki wołają co najwyżej o pomstę do nieba (sic!). Jestem w stanie wszystko zrozumieć bo Peter nie jest death metalowym ortodoksem, ale jego kompozycje, gra i całe to muzyczne emploi po prostu jest słabe i bez wyrazu. Gitary przemycone tu i tam są tak płaskie w mixie, że przy nim byle gówno od Skrillex brzmi jak ekstrema. Nic się tutaj nie zgadza, choć z drugiej strony jeśli mamy piosenki o niczym to nic dziwnego, że sama muzyka też nic sobą nie reprezentuje.

Nie wiem co więcej mogę napisać o tej płycie. Jak bardzo jeszcze uzasadnić, że jest to, mówiąc wprost: nieprzeciętna chujnia. Nie spodziewałem się wiele, naprawdę. Podskórnie czułem, że to będzie słabe i naiwne (delikatnie mówiąc). W odbiorze jako całość jest jeszcze gorzej. Dlatego odradzam, zakazuję i zaklinam: omijajcie tę „płytę” szerokim łukiem.

Ocena: 3/10

Fabian Filiks
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , .