Norman Shores „Le Tombeau de Brume” (2015)

Wychowałem się na Black Metalu surowym, undergroundowym, kopiowanym gdzieś z kasety na kasetę. Sprowadzanym jakimiś dziwnymi kanałami przez kumpla, który sam, nie wiem po co, jeździł od czasu do czasu do Norwegii. Dla nas młodych na przednówku nowego porządku, z uchylającymi się dopiero drzwiami do innego świata, taki materiał był jak lśnienie grudniowego słońca, jak silny powiew świeżego powietrza w zatęchłym zaścianku postkomunistycznej Polski.

Dlatego właśnie, gdy do moich drzwi zapukał Naczelny z propozycją recenzji limitowanych wydawnictw nieco mniej znanej francuskiej wytwórni, opierałem się nie dłużej niż nanosekundę. W końcu ten (i inne) projekty Foga jako żywo przypominają mi stare czasy, kiedy to w moim magnetofonie gościł Mortiis, Fata Morgana, Burzum, Windir i jeszcze kilku innych.

I myślę sobie, że tak właśnie należy rozpatrywać ostatni album Foga wydany pod szyldem Norman Shores. Jako ostoja klasyku, swoisty klif pośród morza postblacków, neometali, progmetali i innych nowoczesnych wariacji. W dwudziestym pierwszym wieku Le Tombeau de Brume jest archaizmem, ale to tylko jedna strona medalu.

Druga strona jest nomen omen znacznie jaśniejsza. Bardzo surowe brzmienia, brudne dźwięki i chaotyczna z pozoru perkusja przenoszą nas w momencie w czasy, kiedy w Norwegii kościoły płonęły równie często, co przydomowe ogniska. Do tego surowy i ostry wokal walczący o palmę pierwszeństwa z wyrazistym instrumentarium przywodzi na myśl próbujący dotrzeć do portu szkuner miotany przez potężną burzę. Niemniej jednak, żeby dzieło Foga nie było zbyt chropowate i nie nosiło znamion niedoróbki, tu i ówdzie drobne szlify dodają mu szlachetnego brzmienia. A to nostalgiczny odgłos fal w Intro…, krakanie kruków w Interlude…, a to czyste męskie chórki w Songes, Arefast à l’oeil mauvais czy Interlude… powodują, że na album patrzymy nieco innym okiem.

Są także utwory nieco wolniejsze i bardziej melodyjne. Przykładem niech będzie Le gardien des âmes, Final… czy wspomniany wcześniej Interlude….

Największym atutem jest jednak to, że pomimo tego pozornego nieładu i ściany brudnych dźwięków, linia melodyczna każdego z utworów jest jasna i czytelna niczym uderzenie pięścią w splot słoneczny. A to niezmiernie ważny aspekt, gdyż pozwala odróżnić album dobry od beznadziejnego. No właśnie, dobry, może nawet bardzo dobry. Ale nie wybitny. No i oczywiście nie odkrywczy. Brakuje mi w tej płycie momentów, które wybijałyby się ponad równy poziom płyty niczym mleczaki u niemowlaka. Takie, które niczym beknięcie bezdomnego pijaka zamieniałyby naszą pozycję ze stojącej na leżącą. Leżącą bez tchu.

Parafrazując, a właściwie antyparafrazując sławny cytat z rejsu brzmiący „I to jest nowa strategia syntezy. I to jest nowa koncepcja sztuki” można o Le Tombeau de Brume napisać takie mniej więcej sformułowanie: „I to jest stara strategia Black Metalu. I to jest powrót do koncepcji pierwotnej”. „Roots, bloody roots” jednym słowem. A innym, równie znamienitym słowem, It’s the Ace of Spades, the Ace of Spades.

Ocena: 8,0 / 10

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , .