Opeth – „Sorceress” (2016)

Mikael Akerfeldt – czarownik, wizjoner i charyzmatyczna postać współczesnej sceny rockowej. Muzyk, który wraz z Opeth tworzy niepowtarzalną muzykę. Albumy Blackwater Park i Deliverance zapisały się na wieki w historii, jako kamienie milowe szeroko pojętej muzyki metalowej. W tym roku do naszych rąk trafi dwunasty album formacji, zatytułowany Sorceress. Kiedy ujawniono datę premiery, oczekiwanie na ten krążek było bardzo męczące. Po ogłoszeniu listy utworów i okładki, apetyt wzrastał w miarę jedzenia. Co zatem stworzyli muzycy Opeth.

Jedna myśl ciśnie mi się na usta, kiedy zakończył się ostatni akord tego wydawnictwa: tak słabej płyty nie nagrali od lat. Prawda jest taka, że muszę skrytykować masę rzeczy, które się na niej znalazły. Przede wszystkim, po co pompować tak wielki balon, zanim ludzie nie usłyszą całości. Teasery w internecie przedstawiały zespół ciężko pracujący w Rockfield Studio w Walii. Nasuwały się nadzieje, że będzie to coś wyjątkowego. Z wyjątkowego stało się szybko bardzo nijakie.

Można mówić, że inspiracją konstrukcji utworów jest rock progresywny z lat 60. i 70. Jednak nie ma to przełożenia w praktyce. Słychać ELP, Camel czy Gentle Giant – kapele, które zrobiły rewolucję dawno temu. A gdzie się podział ten nowatorski Opeth? Gdzie jest to świeże, reklamowane powietrze? Inspirowanie się starymi kapelami to jedno, a tchnienie w swoje kompozycje nowej siły to drugie. Muszę przyznać, że takowej nie wyczuwam nawet przez chwilę.

Pierwszy singiel Sorceress rozpalił iskierkę nadziei, jednak pośród reszty ginie ten płomień. Persephone otwiera całość bardzo spokojnie i dostojnie. Później jest tytułowy numer…. i dalej? No właśnie, dalej zaczyna się niezrozumiała dla mnie wizja Akerfeldta. Akustyczno/folkowe numery to nie jest forma, do jakiej przyzwyczaili nas muzycy na poprzednich płytach. Podczas słuchania nie mogłem się doczekać, kiedy zespół zabrzmi ostrzej i ciekawiej niż spokojna gitara i wokal. Mogą być takie wstawki, a i owszem, ale nie tak często. Nie o to przecież w tym wszystkim chodzi. Cofnijmy się do Heritage i Pale Communion  te płyty miały swoją wyrazistość, różnią się między sobą. Każda z nich zostawiła po sobie ślad, i z prawdziwą przyjemnością można do nich wracać. W przypadku Sorceress  jednym uchem wpada, a drugim wypada. Nie oczekuję drugiego Blackwater Park, ale marka Opeth do czegoś zobowiązuje.

Po dość zimnym kuble wody, wymienić trzeba jasne punkty. Płyta od strony produkcji brzmi zawodowo. Renoma studia, gdzie została nagrana, znalazła tu potwierdzenie. Oprawa graficzna – okładka jest wręcz bajkowa, paleta kolorów zachwyca. A najlepsze utwory? Zdecydowanie końcówka w postaci A Fleeting Glance i Era. Jeśli cała płyta byłaby złożona jak właśnie te utwory, recenzja wyglądałaby zupełnie inaczej. Połamany prog rockowy rytm jest po prostu fantastyczny, rozkręcający się numer ma finał w postaci przepięknej gitarowej solówki. Ciekaw jestem niezmiernie jak te numery zabrzmią w wersji live obok nieśmiertelnych klasyków.

Podsumowując, nowa porcja muzyki od jednej z moich ulubionych kapel strasznie mnie zawiodła. Nie widzę kierunku, w jakim zmierza Mikael i jego zespół. Dosyć często rozbrzmiewają głosy, że ten skład już nigdy nie zbliży się do tego, co niegdyś cieszyło masy fanów. Nie liczyłbym już na powrót dawnej formy, a raczej coraz wyraźniejsze wyciszanie ich twórczości. Jednak, jak w przypadku każdej płyty tzw. wielkich zespołów, czas jest sędzią (i leczy rany). Może za kilkanaście lat inaczej spojrzę na Sorceress niż teraz. Historia muzyki rockowej potwierdza takie przypadki.

Ocena 6/10

Rafał Morsztyn
Latest posts by Rafał Morsztyn (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , .