Pearl Jam – „Gigaton” (2020)

Fatalny obecnie 2020 rok nie zaczął się wcale tak źle. W styczniu bowiem ostatni żywy wielki grunge’owy głos – Eddie Vedder – z nagła rozpalił moje oczekiwania dotyczące nowego, jedenastego już albumu Pearl Jam. Opublikowany wtedy świetny singiel Dance of the Clairvoyants był swoistym powiewem świeżości w katalogu tej zasłużonej kapeli, która jednak – bądźmy szczerzy – swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą. Moje nadzieje zespół postanowił odrobinę ostudzić miesiąc później drugim singlem, który brzmiał jak typowy PJ z ostatnich krążków, może nawet ciut gorzej. Do odsłuchu Gigaton zasiadałem więc całym sercem licząc na to, że grupa po tych siedmiu latach przerwy od przeciętnego Lightning Bolt wróci z prawdziwą petardą, jednak rozum podpowiadał, że Dance of the Clairvoyants będzie jedynym promykiem słońca na zachmurzonym niebie znad lodowca zdobiącego okładkę nowego wydawnictwa Amerykanów. Jak to więc jest z tym Gigatonem?

Zacznę od pozytywów. Zgodnie z moimi przypuszczeniami Dance of the Clairvoyants rzeczywiście jest na tym albumie perłą, zdecydowanie najjaśniejszym punktem. Przy okazji jest jedynym też pozbawionym sztampy i przewidywalności numerem, więc tym bardziej żal, że na Gigaton nie znalazło się więcej takich eksperymentów. Zaraz za nim na trackliście zespół umieścił drugi z jasnych punktów – świetny Quick Escape, w tym typowym dla Pearl Jam rockowym stylu, plus ten bujający groove (no i znakomity bas), którego brakowało im od dawna, może nawet od czasów wydanego w 1998 roku Yield. Od początku uwagę zwraca jak zwykle świetna praca wokalna Veddera.  Eddie na Gigaton brzmi bardzo dobrze i przede wszystkim świeżo; moim zdaniem najlepszym popisem wokalnym są cudowne ścieżki w Seven O’Clock. Nie najgorzej wypada też otwierający płytę numer Who Ever Said, choć do niego przekonałem się dopiero po zapoznaniu się z resztą albumu.
No. Także to by było na tyle.

Trzy utwory i świetny głos wokalisty nie są i nigdy nie będą w stanie uciągnąć trwającego blisko godzinę albumu. Tak, Gigaton nie dość że jest najdłuższym wydawnictwem w studyjnej karierze Pearl Jam, to jeszcze osobiście uważam go za najnudniejsze jak dotychczas wydanie zespołu. Kapela postanowiła uczcić trzydziestolecie istnienia, wydając album z dwoma świetnymi numerami, o których wspomniałem wyżej oraz zbiorem piosenek, które albo są energetycznym choć niestety dosyć nijakim rock’n’rollem (Superblood Wolfmoon, Never Destination, Take the Long Way), który w żaden sposób nie powoduje szybszego bicia serca, albo z kolei przerażająco nudnymi, usypiającymi balladami, których istnienie chciałbym jak najszybciej wyrzucić z pamięci (Alright, Buckle Up, Retrograde, River Cross czy w pełni akustyczny Comes Then Goes, który choć ciągnie się jak flaki z olejem, to ma ten plus, że jest akustyczny, więc brzmi inaczej od reszty). Te drugie umiejscowione są w większości na końcu krążka, więc o ile do Take the Long Way byłem jeszcze w miarę zadowolony jeśli o całość tego co do tej pory słyszałem chodzi, tak ostatnie cztery utwory wymęczyły mnie potwornie i w znacznym stopniu wypłynęły na ocenę całości. Swoją drogą ballady były zawsze asem w rękawie Amerykanów, na Gigaton udało im się stracić i to.

Podsumowując, jedenasty krążek Pearl Jam to niezbyt dobry sposób na świętowanie trzydziestej rocznicy założenia zespołu. Szkoda, bo w kilku miejscach widać, że Panowie potrafią jeszcze wykrzesać z siebie coś godnego uwagi – dwa z dwunastu utworów składających się na niniejsze wydawnictwo to najlepsze numery nagrane przez Pearl Jam od przynajmniej kilkunastu lat. Cóż jednak z tego, skoro pozostała część Gigaton w dużej mierze nie potrafi nawet doskoczyć do poprzeczki dosyć nisko zawieszonej przez wydany siedem lat temu Lightning Bolt?

Ocena: 5.5/10

Pearl Jam na Facebooku

 

Łukasz W.
(Visited 2 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .