Spaceslug – „Reign of the Orion” (2019)

Należy przyznać, że niewiele zespołów parających się stylem muzycznym typu „ciężko i wolno” działa tak konsekwentnie i prężnie jak opisywani w tym miejscu wrocławianie. Za niespełna kilka miesięcy Spaceslug zacznie obchodzić pięciolecie swojej działalności, nie próżnując na obranej przez siebie ścieżce. Rok w rok grupa dostarcza słuchaczom świeżych dokonań płytowych.

„Reign of the Orion” światło dziennie ujrzało na początku grudnia ubiegłego roku. Zaraz po EPce „Mountains & Reminiscence” z początków działalności, najnowsze dokonanie jest pod względem czasu trwania drugim najkrótszym materiałem tria. Przytoczona powyżej EPka trwała bowiem trzydzieści pięć minut, zaś recenzowany przeze mnie pełnoprawny album jest ledwie o minutę od niej dłuższy.

Zawsze z zaciekawieniem obserwuję muzyków, którzy dojrzewają wraz z każdym następnym dokonaniem. „Reign of the Orion” to bez wątpienia najbardziej zwarty i spójny obraz namalowany przez ledwie trzyosobowy skład. Utwory sprawiają wrażenie niewymuszonych i dopieszczonych z wyczuciem. Nie znajdziemy tutaj chaosu kompozycyjnego, który przyświecał „Lemanisowi” i „Time Travel Dilemmie”. Zmianę oceniam na plus – byłem przekonany, że dźwiękowy monolit „Eye the Tide” z 2018 roku to poprzeczka nie do przeskoczenia i zdaje się, że w jakimś stopniu moje przemyślenia okazały się trafne. Najnowszy materiał Spaceslug omija wszelkie poprzeczki, tworząc nową jakość. Odbiorca zdaje sobie sprawę z coraz wyższej świadomości artystycznej muzyków. Zwarte trzydzieści sześć minut muzyki potrafi bowiem zrobić większe wrażenie niż ponad pięćdziesięciominutowy album-poprzednik. Tym razem „kozmic doom”, jak swój styl określają wrocławianie, jest namacalny, obecny i na wyciągnięcie ręki. Słuchacza otacza gęsty, gryzący dym dźwięków, splecionych ze sobą odpowiednią dawką pogłosu. Warto nadmienić, że ów dym nie kojarzy się z utartym schematem bonga, jeansowych katan z naszywkami i czapek-truckerek, do którego przyzwyczaiła nas konkurencja z ogólnopolskiej sceny około-stonerowej. To oczywiście bez znaczenia jak noszą się prywatnie muzycy zespołu – „Reign of the Orion” to kolejny polski materiał, który udowadnia, że nasi krajanie rozpoczęli proces adaptacyjny, dodając coś od siebie, a nie posiłkując się wyłącznie odtwórczością i generycznym stylem gry na instrumentach „jak u braci za miedzą”.

Zdaje się, że Spaceslug jako twór stał się czymś całkowicie samoświadomym i ukształtowanym. Dobrze brzmiącym i ładnie opakowanym. Haldor Grunberg, ponownie pełniący obowiązki człowieka odpowiedzialnego za miksy i mastering, właśnie na „Reign Of The Orion” ukręcił przy konsolecie dźwiękową wizytówkę wrocławian, co słychać przede wszystkim po produkcji bębnów. Powracający w roli projektanta oprawy graficznej Maciej Kamuda stworzył zaś przyciągającą wzrok, klimatyczną okładkę.

Pomimo wszechobecnego fuzza i ciężkich uderzeń w blachy perkusyjne, odpowiednim podsumowaniem do pełnych trzydziestu sześciu minut muzyki wydaje się być jedno słowo: balans. „Down to the Sun” i „SpaceRunner”, dwa pierwsze utwory na płycie, skonstruowano w taki sposób, że jeżeli zespół odegra je nawet w odwrotnej kolejności na koncercie, odbiorca prawdopodobnie nie zauważy, że to dwa różne utwory. Spaja je głównie wokal; Spaceslug prawie całkowicie odszedł od klasycznego darcia japy, stawiając na osadzoną w tonacji melodeklamację, przypominającą miks wokaliz Ala Cisnerosa i J Mascisa. Ba, na albumie jest nawet jeden utwór, który brzmi jak mocno zwolnione Dinosaur Jr., jednakże w tym miejscu nie będę zdradzał większej ilości szczegółów.

Prawdopodobnie najlepszym nagraniem z płyty jest „Half-Moon Burns”. Natychmiast stało się ono moim ulubionym utworem z całej dyskografii zespołu. Przeplatają się w nim ciężkie gitary z progresywnymi i przestrzennymi elementami. Gwarantuję, że przez osiem minut i czterdzieści pięć sekund trwania „Półksiężyca…” nie znudzicie się ani na moment. Bynajmniej nie oznacza to, że grupa stale będzie atakować nas z zaskoczenia słabo sklejonymi na komputerze pomysłami. Odnosząc się do powyższego tekstu, nad wszystkim góruje świadomość artystyczna, dojrzałość, naturalność i niezwykle trudny do uchwycenia w formie tekstowej, metafizyczny balans. „Trees of Gold” raczy odbiorcę melodyjnym intrem, przywodzącym na myśl „Porcelain” Moby’ego. Zadziwiające, mowa przecież o dwóch skrajnie różnych gatunkach muzycznych, a mimo to da się odnaleźć pewien wspólny mianownik występujący w obu kompozycjach. Gdy zamykające album „Beneath the Haze” dobiegnie końca, nie mamy do czynienia z odczuciem niedosytu. Wszystko jest na swoim miejscu. Nic dodać, nic ująć. Skutkuje to zarówno zapętleniem „Reign of the Orion”, jak i powrotem do poprzednich dokonań tria.

Prywatnie zauroczyłem się nowym Spaceslugiem, a efekt twórców został osiągnięty. Nie wiem, czy było to działanie zamierzone czy suma przypadków, ale obcowałem z jednym absolutnie najlepszych dokonań w historii polskiego doomu. Jestem przekonany, że napisanie i zarejestrowanie ich własnego opus magnum jeszcze przed nami, aczkolwiek droga do jego stworzenia potrafi być niezwykle satysfakcjonującym i interesującym szlakiem przez obcy i nieoznakowany soniczny kosmos.

Ocena: 8,5/10

Hubert Pomykała
(Visited 4 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , .