Stars That Move – „No Riders” (2016)

W momencie, w którym Stars That Move wypuszczali na świat No Riders, moda na retro w rocku hulała na całego. Niestety w 2018 roku niewiele się w tym temacie zmieniło, dlatego pół świata masturbuje się choćby pod Gretę Van Fleet. Amerykańskie trio Stars That Move też próbowało ugrać swoje na tej fali. Chyba nie ugrało, bo poza tym, że otrzymałem ich płytę do recenzji, to nie słyszałem o nich nigdy wcześniej. Ani, co gorsze dla nich, później.

Stars That Move reklamują się jako nowy projekt członków klasycznie doomowego zespołu Starchild. Jeśli o takim zespole słyszałeś, to gratulacje, zdobywasz najwyższe odznaczenie w metalowej nerdozie, bo nawet po wyguglowaniu tego zespołu nie dowiedziałem się o nim niczego szczególnego. Obie ekipy to tria, współtworzone przez perkusistę Franka Sikesa oraz gitarzystę Rica Bennetta (w STS odpowiedzialnego również za bas, a w Starchild za wokale). Skład STS uzupełnia wokalistka Elisa Maria. Kto dopełnia skład Starchild i tak cię nie obchodzi.

Stars That Move proponują spokojny, oldskulowy doomik, taki hardroczek, bo nie metal przecież, utrzymany w okultustycznym klimacie. Wszystko to kręci się w okolicach Lucifer, Jex Thoth albo Luciferian Light Orchestra, choć od razu na wstępie zaznaczmy, że każda z tych ferajn bije STS na głowę. No Riders mogłaby być całkiem znośna i wyjść nieco powyżej poziomu „słuchalna, ale meh”, bo Frank i Ric generalnie dają radę trzymając się wyznaczonego klimatu retro, pomaga im brzmienie ukręcone pod kolor całości, czyste i ciepłe, a jednocześnie również mocno postarzone. Czyli podstawa jest dobra. Wszystko bierze w łeb w momencie pierwszego pojawienia się głosu wokalistki, która fałszuje niemiłosiernie. Dziewczyna ma patent na wymyślanie całkiem odważnych, krótkich, ciętych melodyjek, a potem spierdalania ich po całości, bo zachciewa jej się wskakiwać z niższych rejestrów na wyższe na jeden dźwięk, czego kompletnie nie potrafi robić, więc nie trafia, wali gdzieś po bokach i generalnie wkurwia. I potem dostajemy takie kwiatki, jak zwrotka The Devil’s Fountain, gdzie na tle fajnie rozedrganej gitary wokalistka wyje nieprzygotowana kompletnie, jakby ktoś kazał jej śpiewać bez rozgrzewki, rozśpiewki, żadnego przygotowania teoretycznego i praktycznego. Wszelakich problemów technicznych ma dziewczyna jeszcze całe mnóstwo, ale nie jest to miejsce na wykładanie teorii śpiewu, powiedzmy sobie więc tylko, że owszem, śpiewać każdy może, ale zaledwie niewielu powinno. Elisa Maria niweczy starania kolegów, którzy akurat radzą sobie całkiem nieźle, prezentując jej czasami zupełnie znośne, a czasami wręcz bardzo ciekawe podkłady instrumentalne. To dzięki nim Witchtower buja się na pograniczu frywolności i tajemniczości, Castles pulsuje w starym, dobrym, bluesrockowym stylu, Burning Village najbardziej zbliża się do Black Sabbath, a TV Dinners dostaje najwięcej komercyjnego potencjału, będąc pewnie najbardziej przebojowym numerem na albumie (i jedynym, którego Elisa Maria nie zepsuła, bo akurat trzyma się krótkich dźwięków w swojej średnicy, więc nie sili się na wygibasy). Generalnie najlepsze czai się na końcu, bo po wspomnianym TV Dinners przychodzi jeszcze People of the Sea, który też broni się klasycznym hardrockowym sznytem.

Wszystko to byłoby nawet znośne, może mogłoby komuś przypaść do gustu nieco bardziej, gdyby potencjał został wykorzystany. Nie mówię tu absolutnie, że Stars That Move mają papiery na pierwszą ligę, zupełnie nie. Ale mogliby być solidnym średniakiem grającym do piwka w małych klubach albo otwierającym lokalne koncerty bardziej znanych koleżanek i kolegów po fachu. W moim odczuciu ich album No Riders jest jednak płytą do zapomnienia. Można sobie puścić, ale w sumie nie ma po co, a jeśli już z jakiegoś powodu chcesz się na tym skupić, bo liczysz na jakieś głębsze doznania, to jedynym co uzyskasz, będzie wkurw na fatalną wokalistkę.

4/10

 

 

nmtr
Latest posts by nmtr (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , .