Taur-Im-Duinath – Del Flusso Eterno (2018)

Włochy to kraj, który może nie należy do absolutnie najważniejszych na black metalowej mapie świata, no ale jednak parę konkretnych kapel światu dał. Tamtejsza scena, za sprawą Dusktone, wypluła właśnie debiutancki album jednoosobowego Taur-Im-Duinath, który nazwę zaczerpnął z tolkienowskiego świata. Za wszystkim stoi niejaki Francesco Del Vecchio, posługujący się wyszukanym pseudonimem F. (znamy to skądś?), który serwuje black metal poprzetykany różnymi, klimatycznymi pierwiastkami. No i jeszcze jeden interesujący aspekt – F. rzyga słowami w ojczystym języku. Fajnie, ale taki zabieg ma dwa oblicza, bo może być odczytany jako krok w stronę budowania własnej tożsamości, albo jako próba nadania pozorów oryginalności oklepanym patentom. Jak kto chce, a w tym przypadku wokal jest czytelny, będąc jednocześnie odpowiednio brutalnym.

Gdy minęło posępne, nieco cmentarne intro, musiałem się upewnić, czy na pewno słucham właściwej płyty. Po pierwszych taktach Rinascita, aż zakrzyknąłem, będąc święcie przekonanym, że Hate Forest wrócił do żywych, bo tego intensywnego mielenia na gitarach i death metalowej perkusji nie da się z niczym pomylić. Ale gdy spod ściany hałasu zaczęły wypełzać norweskie riffy, wszystko zaczęło wracać do normy. Ukraińskie inklinacje przyblakły w warstwie gitarowej, choć pozostaną wyczuwalne w sekcji rytmicznej.

Na początku miałem z tą płytą duży problem, bo numery nie za bardzo chciały połączyć się w spójny byt. Wyłaziła klasyczna czarna polewka, zza Cosi Parlo il Tuono wystawiała łeb Mgła, spora część przypominała przeniesiony do rzadszego lasu Wolves In The Throne Room, w bardziej zimnych i akustycznych fragmentach czuć było chłód Agalloch, a gdy tempo mocno zwalniało, to dawały o sobie znać opowieści mchu i paproci. Kolejne odsłuchy sprawiły, że puzzle powoli zaczęły się układać w coś na kształt bardzo mrocznego pejzażu. Widać leśno-górzysty krajobraz z cmentarzem na pierwszym planie i jaskinią w tle, ale wciąż nie wygląda to jak dzieło jednego autora. To raczej kolaż, który w połowie namalował M., później pędzel wyrywali sobie John Haughm na zmianę z braćmi Weaverami, dokończył Roman Saenko, a w drobne szczegóły uzupełnił młody Garm. Wpisuje się w zimowo-leśną galerię black metalu, problem w tym, że to nie sztuka, lecz szkolne rzemiosło. Ten obraz jest do bólu właściwy, podręcznikowo poprawny, przeładowany akademickimi teoriami. Ale brak mu ram. Wisi sobie goły, pozbawiony własnego charakteru, przez co ginie w tłoku podobnych. Kilka różnych, nie zawsze bliskich sobie stylów, w połączeniu ze sobą mogłoby dać coś intrygującego, coś wyrazistego i z pazurem, ale tutaj nie ma oddechu, nie ma nawet szczypty twórczego szaleństwa. Za bardzo to zachowawcze, stworzone ściśle według reguł, bezpieczne, wręcz wydziobane po nocach z poradników do grania czarnego metalu.

Del Flusso Eterno wygląda trochę jak uczeń, który poszedł do w szkoły blacku pod naciskiem chorych z ambicji rodziców. Będzie przesadnie pilny i zawsze obryty. Typ kujonka, który zawsze ma najwyższe noty ze wszystkich przedmiotów. Nawet nie dopuści do siebie myśli, żeby nie odrobić pracy domowej, do klasówki przygotuje się miesiąc wcześniej. Tylko sam nie jest świadomy, że brakuje mu naturalnych zdolności (choćby w jednym kierunku) i kucie na pamięć to jedyne, co może robić. Potem pójdzie na studia, połknie każdy podręcznik, przegrzeje sobie zwoje książkowymi teoriami. Spędzi kilka lat między salą wykładową a biblioteką. Nie pójdzie na imprezę, nie spadnie z dywanu na podłogę z przepicia, nie zrobi nic szalonego i głupiego. Dostanie dyplom z milionem wyróżnień. Mógłby zostać profesorem z dziesięciu dziedzin, ale i tak skończy co najwyżej jako kierownik osiedlowego marketu.

Ocena: 5/10

 

Rafał Chmura
Latest posts by Rafał Chmura (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , .