The Gentle Art of Cooking People „O” (2016)

Podczas, kiedy większość fanów brzmień około post-rockowych przebiera nogami, w oczekiwaniu na najnowszy album Tides from Nebula, ja głowię się, dlaczego panuje względna cisza o zespole, działającym pod wdzięcznym szyldem The Gentle Art of Cooking People. Ja rozumiem, ta nazwa to istny marketingowy koszmar, ale mimo wszystko. Album O, to rzecz, obok której żaden miłośnik pokombinowanego, instrumentalnego rocka z cięższych rejonów nie powinien przejść obojętnie. Bo to całkiem oryginalny kawał muzyki.

Ostatnimi czasy zrobiła się, także u nas, ogromna moda na łagodne post-rocki, kręcące się klimatem i aranżacjami gdzieś w okolicach God is an Astronaut czy sleepmakeswaves. I, szczerze mówiąc, zaczyna mnie już ten wysyp nieco irytować, bo co za dużo, to niezdrowo. „Kucharze” z Krakowa proponują za to coś innego, jest dużo ciężej i masywniej brzmieniowo, bliżej tu już do Pelicana, zaprawionego psychodeliczną nutką. Na O składają się zaledwie cztery kompozycje, a jedną z ogromnych zalet tego wydawnictwa jest fakt, że każda stara się błyszczeć czym innym. Nie są to oczywiście rzeczy z zupełnie innej bajki, to jak najbardziej spójny album, ale w każdym utworze muzycy zdają się na co innego kłaść nacisk. A dzięki temu jest to płyta, której bardzo dobrze słucha się w całości.

Tak więc mój faworyt, Dead Horse, bodajże najcięższy akcent na płycie, stawia na mocarny, transowy, zapętlony riff i powolny, wbijający w ziemię rytm. A żeby nie było zbyt monotonnie, to dostajemy kosmicznie brzmiące eksperymenty gitary prowadzącej, a w pewnym momencie pojawiają się…dęciaki. I pasują, a klimat jest fenomenalny. Z kolei otwierający płytę King Tukan II to zupełnie inna historia. Szybki i połamany, prowadzony przez szalejący, dudniący bas, później odrobinę zwalnia, przemieniając się w ścianę dźwięku z dziko przesterowaną gitarą. Te utwory to absolutne mistrzostwo, dwa pozostałe, w moim odczuciu, odrobinę odstają. Ale tylko odrobinę i poziom nadal jest cholernie wysoki.

Najdłuższy utwór na O, czyli Fly Like a Bird Die Like a Fly, jest po prostu…no właśnie, zbyt długi. Rewelacyjnie łączy łagodny początek z gitarowym zgiełkiem i odjazdem, które następują gdzieś w połowie, fantastycznie się rozpędza i narasta. Pod koniec miałem jednak wrażenie, że kompozycja odrobinę się rozlazła, ponownie wracając w lżejsze rejony. Natomiast najbardziej niepokojący kawałek zostawiono na sam koniec. Niespokojne, urywane riffy na których opiera się Flying Sharks Sleeping Tardigrades (ta nazwa…) kreują dość złowrogi klimat. Słucha się nieźle, ale jednak pod koniec wkrada się pewna monotonia, której wcześniej zupełnie nie czułem.

Na koniec: brzmienie. Jak dla mnie – niemal perfekcyjne. Takie gitary w Dead Horse to sama poezja. Również duży plus za potężny, wyeksponowany bas, który miażdży tak, jak powinien, a nie gdzieś tam sobie pierdzi w tle.

O ma coś, czego wielu albumom tego rodzaju często brakuje – tożsamość. To nie są tylko profesjonalnie zagrane utwory, co to niby można posłuchać i jest całkiem miło, ale jednym uchem wleci, a drugim wyleci. Wystarczy jedno/dwa przesłuchania i motywy z O chodzą za człowiekiem i siedzą w głowie. Oj, będzie się do tego wracać.

Bardzo smaczni i dobrze przyprawieni ci ludzie. Aż się robi apetyt na jeszcze jedną porcję.

                                                                                                                                                                      Ocena: 9/10

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , .