Thesis – „Kres” (2018)

Nie wiem jaka jest kondycja polskiego rocka progresywnego w aspekcie jej popularności. Mam wrażenie, że rodzime zespoły z tego szerokiego kręgu są nadal na granicy świadomości istnienia w głowie przeciętnego słuchacza. Wielkich tras koncertowych raczej nie grają, szefom komercyjnych rozgłośni radiowych też przez myśl nie przejdzie, żeby coś polansować. A czasy, kiedy słuchacza można było śmiertelnie zanudzić trwającymi po dwadzieścia minut suitami dawno minęły. Nie wydaje mi się, żeby sytuacja miała ulec zmianie za sprawą drugiej pełnej płyty warszawskiego Thesis, ale jeśli chłopaki zakosztują chociaż okruchów popularności, jaką cieszy się Riverside, to już będzie naprawdę dobrze.

Thesis za sprawą spokojnej melodyki, zaskakującej, radiowej przystępności i ogólnego konceptu na album otwiera ramiona, wyciąga je do ludzi i mówi „chodźcie do nas”. Jest w tej muzyce dużo naturalnej lekkości, jakaś dziwna zwiewność, i coś, co sprawia, że dźwięki wirują ponad głową. Trochę jak rozmyta mewa na okładce i przeplatająca się przez album ptasia symbolika. Wszystko za sprawą mocnych, ale nienachalnych gitar, śpiewnego głosu Kacpra Gugały i płynnie przechodzących motywów. Nawet utwory z jednego w drugi przechodzą płynnie – płyta została nagrana na setkę, przez co ma w sobie dużo oddechu, nawet w cięższych fragmentach.

Przygoda z Kresem rozpoczyna się bardzo delikatnie i śpiewnie. W spokojnych, wolnych fragmentach czai się post-rockowa atmosfera, lekka melodyka oscyluje gdzieś między wibracjami Marillion z lat 90. a eklektycznością Porcupine Tree. Godziny ze swoją akustyczną dynamiką i bardzo chwytliwym refrenem spokojnie mógłby śmigać po radiowych listach przebojów. Gitarowa subtelność jest stopniowo otaczana przez mrok i melancholię. Coraz częściej słychać mocniejsze, minorowe tony, do głosu wyraźnie dochodzi bas, dodając nieco posępnej atmosfery. Singlowy Wstyd to już w pełni rozwinięty prog rock z bardzo mocnymi akcentami, mieszaniną motywów i charakterystyczną depresyjnością spod znaku Katatonii. W te rejony Thesis będzie uderzał już do końca – finezyjność na przemian z wybuchowością, która skumuluje się w wieńczącym dzieło, rozbudowanym numerze tytułowym. Tutaj nawet wokalista więcej zaczyna kombinować, a sam utwór kapitalnie niesie, mimo swoich dziewięciu minut, i przynosi niespodziankę w postaci onirycznych, podsycających atmosferę dźwięków trąbki.

Wyłania się z tej płyty cała misterność muzyki rockowej. Thesis niby nie stoi bardzo daleko od Riverside, ale jednak jest bardziej przyjazny dla zwykłego słuchacza. Bliżej mu do rocka jako takiego, do bardziej piosenkowego podejścia. Wszystko tu pięknie współgra, dźwięki płyną jak spokojna rzeka. Utkane z dbałością o każdy szczegół, z całym kompozytorskim pietyzmem. Tu nie ma miejsca na żadną przypadkową nutę, całość jest doskonale przemyślana i podana drobiazgowo, ale ta płyta to przede wszystkim atmosfera. Thesis wyczarował całe pokłady zmysłowości i mistycyzmu. Pokazał, że jeśli włoży się przede wszystkim serce, to wszystko inne znajdzie swoje miejsce, a muzyka stanie się nacechowanym emocjami samograjem – urzekającym przystępnością i zachwycającym progresywnym podejściem – niby klasycznym, ale dalekim od nieco zramolałych konwencji i skostniałych ram z przedrostkiem art.

Ocena: 8/10

 

 

Rafał Chmura
Latest posts by Rafał Chmura (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , .