Dalkhu – „Descend… Into Nothingness” (2015)

Jak powszechnie wiadomo, porządny death metal jeńców nie bierze. A już tym bardziej taki death, który jest mocno podbarwiony czernidłem. Słoweńcy z Dalkhu dobrze zdają sobie z tego sprawę i atakują materiałem, który rozwala okopy nawet takiego sceptyka jak ja, dla którego 90 procent obecnego „trv, black like Satan’s ass, death metalu”, brzmi jak jeden, i ten sam, rzyg. Mało tego, Descend….Into Nothingness ogłosiło zwycięstwo już po pierwszym sonicznym szturmie, a każde kolejne odsłuchanie wnosi jeszcze coś nowego. Chociaż bez paru zbędnych dłużyzn się nie obyło, ale cóż, każda wojna ma swoje ofiary…

Zacznijmy od tego, że dużo się tu dzieje. Dużo i przeważnie na imponującej prędkości, choć blackowy walec potrafi też odrobinę odpuścić, zmiany tempa występują tu zresztą z taką częstotliwością, że nie sposób się nudzić, a wręcz wymagana jest przy słuchaniu pewna uwaga. Temu wszystkiemu towarzyszy wprawdzie dość monotonny, ale za to bardzo głęboki growl z głębi trzewi – jak na mój gust nieco za bardzo wyeksponowany, ale co kto lubi. Są tu momenty ekstremalne, takie dla gatunkowych purystów, jak otwierający Pitch Black Cave, jak i zupełnie przystępniejsze motywy, dla heretyków nie stroniących od melodii. Dajmy na to mocarny In The Woods, wchodzi mega melodyjną, a zarazem wzniosłą gitarą prowadzącą . Tak samo Distant Cry zaczynający się prostym rytmem i chwytliwym riffem, potem zapuszczając się w wolniejsze i relatywnie spokojniejsze, lecz przepełnione niepokojem fragmenty – oczywiście podwójna stopa dalej grzeje, jakby jutra miało nie być. Potężnego kopa daje The Fireborn, podręcznikowe połączenie black’u z death’em, z absolutnie bezbłędna riffologią. Pomysłów jest tu od groma i jeszcze trochę, ale wszystko to jest spójnie połączone i przemyślane, co jest zresztą cechą charakterystyczną całego wydawnictwa. Niby chaos, a jednak doskonale kontrolowany.

Jedynie Accepting the Buried Signs nieco odstaje pod względem pomysłowości w konstrukcji. Zaś kończący E.N.N.F. to wręcz nieco przegięcie, choć w drugą stronę – dziewięć minut najeżone riffami tak, że możliwe do ogarnięcia dopiero za którymś z kolei przesłuchaniem, bo przy pierwszym kontakcie to tylko czacha dymi. Trochę to, co prawda, pozszywane metodą dr Frankenstein’a, ale tyle tu dobra, że jakoś nie mam ochoty się czepiać.

Z pomysłem, siłą wystrzału działa przeciwpancernego i ogniem godnym dziewiątego kręgu Piekła. Czyli, jakby ktoś jeszcze miał wątpliwość – brać i słuchać.”Czarna śmierć” z górnej półki.                                                                                                                                                                                 Ocena:8,5/10

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , .