Dopelord – „Sign of the Devil” (2020)

Moja przygoda z nowym albumem Dopelord zaczęła się na długo, zanim płytę usłyszałem. Ba, zaczęła się chyba jeszcze zanim kwartet skończył cały materiał. Łapczywie chłonąłem jakieś małe wycieki i plotki, które trafiały do mnie z różnych stron, a które przybierały potem mniej lub bardziej oczekiwaną postać. Na przykład to, że nowych utworach będą rzeczy, których na poprzednich krążkach Dopelord nie było. Nijak jednak nie mogłem zweryfikować prawdziwości tych doniesień nie mogąc posłuchać samego albumu. Nie mogłem się go zatem doczekać.

Wyobraźcie sobie zatem moje zdziwienie, kiedy odpaliłem otwierający Sign of the Devil numer The Witching Hour Bell. Przecież to czyściutki w swojej formie stoner doom, dokładnie taki, do jakiego Dopelord nas przyzwyczaili i za jaki ten zespół pokochałem. Ale podkreślam, że użyłem słowa „zdziwienie”, a nie „zawód”, bo numer może i jest klasycznym reprezentantem gatunku od strony formuły, ale jest jednocześnie fantastycznym przykładem tegoż gatunku, ze wszystkimi jego cechami wykręconymi na maksa i tą jedną dodaną, która wyróżnia Dopelord od sfory innych kapel parających się stoner doomem – chwytliwością.

No dobra, ale to nie wszystko. Po sześciu minutach pierwszego numeru okazało się bowiem, że te wszystkie informacje, którymi raczyli mnie przed wydaniem albumu niektórzy członkowie zespołu, wcale nie były ściemą. Na nowym krążku Dopelord jest bowiem kilka nowych dla tej zupy przypraw, które jeszcze bardziej zmaksowały to, co ci kolesie i tak robili świetnie. Hail Satan to bodajże najbrutalniejszy numer w dorobku zespołu, nie dość, że potężny, to jeszcze z harcząco-growlującym Pawłem Mioduchowskim zaledwie wspomaganym przez szaleńczo zawodzącego Piotrka Zina. Mówię wam, ten numer to kruszyciel kości. Mało? Proszę bardzo: w końcówce tego samego numeru wjeżdżają niespodziewanie kosmiczne elektroniczne synthy i nagle okazuje się, że Stanisław Lem też mógł być wyznawcą kozła. Następny w kolejce Heathen eksploruje bardziej melodyjny riff a’la Monolord, nie odpuszczając gruzowania ani na chwilę. Doom Bastards wprowadza pierwszy (i jedyny) na albumie moment wyciszenia, troszeczkę wyrzuca słuchacza w kosmos w stylu Planet Caravan albo niektórych dokonań Slomatics, ale po ponad trzech minutach atakuje z pełną, powolną mocą. Ciągnące się sola gitarowe ustępują miejsca Kluskowi, który wprowadza nas w starożytne rytuały zniszczenia. Ale ten dziesięciominutowy kolos w pewnym momencie też się rozpędza i robi się straszliwie niebezpieczny, funkcję wokalisty znów przejmuje harczący Miodek i nieoczekiwanie Dopelord zamienia się na chwilę w High On Fire. Wszystko wraca do normy w World Beneath Us, gdzie znów na tle ultra ciężkich i powolnych gitar zaklęcia rzuca Piotrek Zin i znów pojawiają się skojarzenia z okultystyczną wersją Slomatics. Kolejne zaskoczenie Dopelord zostawili na sam koniec. Spodziewalibyście się po nich półtoraminutowej piosenki niemalże punkrockowej? Bo to właśnie zrobili w Headless Decapitator. I jakimś cudem udało im się to wkleić w tę swoją własną, wykuwaną przez lata stylistykę tak, że nie odstaje.

Kilka nowych elementów to może być formuła na odświeżenie przepisu, z jakiego Dopelord korzystają przy tworzeniu. Sign of the Devil jest dowodem na to, że taka zmiana była zespołowi potrzebna oraz jednocześnie na to, że paradoksalnie bez niej też mógłby sobie poradzić. Heathen, a szczególnie The Witching Hour Bell obywają się bowiem bez tych nowalijek, a jednocześnie są fantastycznymi kolosami. Jak to możliwe, że zgrana formuła w rękach Dopelord wcale nie jest nudna i wyświechtana? Grupa bowiem nie skupiła się tylko na tym, żeby wplątać parę nowych dla siebie fragmentów, ale żeby to wszystko, co już znamy, podnieść jeszcze jeden poziom wyżej. I zrobiła to znakomicie pod każdym względem: kompozycyjnym, melodyjnym, brzmieniowym. Może się wydawać, że przecież te wszystkie riffy zostały już zagrane, że są generyczne, ale jakimś cudem Dopelord zdołali z nich ukręcić swoje najlepsze jak do tej pory dzieło. Znakomite, odważne i świetnie zagrane riffy Pawła Mioduchowskiego i Grześka Pawłowskiego, wyważona, ale zdecydowana perkusja Piotrka Ochocińskiego (dla którego jest to pierwsze nagranie z Dopelord), punktujący gitary bas Piotrka Zina, okazyjne dodatki elektroniczne – wszystko jest podporządkowane głównemu celowi: zespół chce burzyć i miażdżyć, ale w taki sposób, żeby zburzeni i zmiażdżeni cieszyli się, że marny koniec spotkał ich właśnie z rąk Dopelord, bękartów zagłady. Pozwolę sobie jednak podkreślić, że być może najważniejszą cechą, wyróżniającą tę grupę na tle innych, jest ta cholerna, niewymuszona i dopasowana do stylistyki przebojowość. Dopelord łatwo przychodzą świetne melodie, ale zespół też doskonale wie jak zadbać o szlagworty, hasła, które od razu łapią słuchacza i pewnie zostaną z grupą na długo. Nie wyobrażam sobie, żeby publiczność na koncertach nie śpiewała refrenu The Witching Hour Bell albo nie skandowała wraz z zespołem w Hail Satan. Frazy „Doom Bastards” i „Leave no cross unturned” chciałbym widzieć na zespołowych t-shirtach. To nie są jedynie cegiełki budujące piosenkę czy płytę, to elementy szalenie ważne dla wizerunku, dla legendy zespołu. Dopelord mają to rozgryzione.

Czym Sign of the Devil jest dla mnie? Zdecydowanie najlepszym krążkiem zespołu, który i tak dotychczasową dyskografią zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. W zasadzie nie boję się stwierdzić, że to momentalnie klasyk gatunku, a takie numery, jak wymieniane tu kilkakrotnie The Witching Hour Bell, Hail Satan, Doom Bastards czy World Beneath Us wylądują na sztandarach Dopelord, rodzimego stoner doomu czy stoner doomu w ogóle. Mam zatem nadzieję, że jak tylko cała koronawirusowa sytuacja przeminie, Dopelord na pełnej wjadą z koncertami, żeby roznosić sceny i publikę przynajmniej na Starym Kontynencie, i przypomną ludziom, co popełnili na Sign of the Devil. Bardzo bym nie chciał, żeby przez pandemię ten album nie zebrał laurów, na jakie zasłużył.

10/10

nmtr
Latest posts by nmtr (see all)
(Visited 2 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , .