Humm „Sanctuary” (2016)

U Tuwima bywało tak, że tańcowały dwa Michały i nic dobrego z tego nie wyniknęło. My nauczyliśmy się jednak na błędach naszego wielkiego rodaka i do tańca zaprosiliśmy dwóch Maciejów. Nie jest jednak istotne, czy jeden z nich był większy od drugiego. Kluczową sprawą jest to, że tańcowali oni do rytmu wystukiwanego mężnie przez włoski Humm. A o ich odczuciach po prawie godzinnych hulankach i hołubcach w takt albumu Sanctuary możecie przeczytać poniżej.

Pierwszy niech będzie Maciej Jędrejko.

Ilekroć próbuję jakoś ugryźć drugi album włoskiego Humm, to za każdym razem moje odczucia co do tej płyty są inne. Przede wszystkim, wbrew zapowiedziom jakoby Sanctuary było mieszanką post-black metalu i psychodelicznego rocka, pomysł głównego konceptu moim zdaniem nie do końca wypalił – jak dla mnie brakuje gdzieś tutaj tego czarnego spoiwa i mroku, który by nieco podrasował charakter całego wydawnictwa. Muzycy postanowili natomiast nieco poeksperymentować z heavymetalową epickością, post rockowym napięciem i monumentem oraz dużą ilością skocznego, melodyjnego deathu spod znaku In Flames na albumie Colony. Nie mogę jednak powiedzieć, że album rozczarowuje. Miło zatracić się w trwającym nieco ponad 10 minut kolosalnym And so she Wande czy wielowątkowym Bird of prey by, z drugiej strony uraczyć się umiejętnościami i temperamentem muzyków w He sank into the scented undergrowth bądź Weeping Hermione. Z czasem jednak okazuje się, że wszystkiego jest po prostu za dużo. Niestety gdzieś w zalewie tego całego zachwytu, gubi się cała otoczka oraz harmonia płyty. Nie pierwszy raz lepsze, okazało się wrogiem dobrego.

Ocena: 6,5/10


A teraz pora na Macieja Masta:

Czytając wyświechtane niestety frazesy w stylu „Post Black” czy „Psychodelic” od razu mam ochotę kliknąć „lubię to”. Tym razem było jednak inaczej i moje kliknięciowe zapędy skierowałem na przycisk „download” umieszczony obok przepięknej artystycznie okładki drugiego albumu włoskiego projektu Humm. I choć co prawda wspomniana namalowana niczym grubą farbą olejną okładka przypominała mi nieco również drugą płytę tym razem francuskiego projektu The Great Old Ones (co akurat dla mnie atutem nie jest), to z lekkim zdradzającym podniecenie drżeniem ręki zapuściłem trwający 55 minut album Sanctuary.

Bardzo lubię słuchać kapel, po których nie mam pojęcia, czego się spodziewać. Wtedy zazwyczaj muszę wyjść z bezpiecznej skóry inżyniera Mamonia i otworzyć się na dźwięki niewiadome. Takie, których z pewnością nigdy jeszcze nie słyszałem. Tym razem jednak to, co popłynęło z głośników przeszło moje najśmielsze oczekiwania i spokojnie doczłapało do piwnicy.

Z jednej strony kopa atonalnych dźwięków powiązanych ze sobą w sposób co najmniej luźny. Z drugiej czysto rockowe gitarowe wcinki. Z jednej brudny i chropowaty growl a z drugiej czysty również rockowy zaśpiew. I bądź tu człowieku mądry. Musiałem więc zapuścić wszystko raz jeszcze.

Intro początkowo prostackie, na myśl przywodzi pierwsze kawałki sklecane przez młodego Protectora i Sileniusa. Szokuje dopiero podwójny wokal w utworze kolejnym. He Sank Into the Scented Undergrowth (oraz wszystkie następne kawałki) śpiewany jest podwójnie – równocześnie growlem i czystym wokalem rodem ze świata Skid Row. Podobny rodowód zresztą ma gitarowe solo. Kurde, brzmi to świetnie. Ashen Blaze charakteryzuje się raczej niemrawą perkusją i oczywiście tym specyficznym dualistycznym wokalem. Schody zaczynają się dopiero w And So She Wanders. Fajny Windirowaty początek i „dualwokal” (przy czym ten czysty jest tu wręcz liryczny) zapowiadają jeden z lepszych numerów na płycie. I tak by było, gdyby nie bluesowa wstawka w drugiej połowie numeru. Pasuje do całości jak kurwa do Jarosława i wzbudza we mnie zastanowienie, czy ktoś tam w studiu się czasem srogo nie pogubił. A Graveyard of Stars to już (jak na Humm) klasyka. Oblizując się ze smakiem po przyjemnej lekkiej końcówce utworu przechodzę więc dalej. Engraved Stones zaczyna się podobnie do kawałka z bluesowym fajansem. Ale dalej na szczęście jest mariaż rockowej galopady i blackmetalowej połajanki. Tyle, że tym razem bez ani jednego wokalu. Ten wraca na szczęście w dwóch ostatnich utworach, i to jak zwykle w swojej dualistycznej postaci. Szkoda tylko, że jeszcze w ostatnim kawałku włosi wcisnęli znów na chwilę to rozmemłane i wyciągnięte krowie z gardła truchło Garry’ego Moora. Ale tylko chwilowo, znów tak jakby przez przypadek, gdyż druga połowa utworu i jego końcówka przekonują bez zbędnej spiny, że zaleca się ponowne kliknięcie przycisku play. No to jedziemy jeszcze raz od początku…

No dobrze, może i było trochę ględzenia i utyskiwania, ale Sanctuary to album naprawdę nieprzewidywalny, nietuzinkowy i przede wszystkim odróżniający się od wszystkiego, co do tej pory słuchałem. A to, mając na uwadze istny potop blackmetalowych nowości, atut najwyższej próby. Myślę więc, że rozdwojenie jaźni Fabia, jego swoisty odpowiednik Doktora Jekylla i Pana Hyda w tym wypadku wyszło na dobrze. Bardzo, bardzo dobrze. Polecam, polecam. Zwłaszcza z punktu widzenia mając na uwadze, że po każdym kolejnym przesłuchaniu jest lepiej i lepiej.

Ocena: 8,5 / 10.

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .