Jeśli zatęskniliście za bluźnierczymi, chamskimi, plującymi siarką i jadem początkami black metalu, opartego na thrashu, bezczelnie profanującego kanony ciężkiej muzyki, to Wasze prośby zostały wysłuchane. Black/thrash, obskurny heavy metal, piwnica, brud, syf, niechlujność, nienawiść, stary Venom i Brazylia. Czy trzeba dodawać coś więcej?
Imperador Belial zamknął poprzedni rok drugim albumem w swojej ponad dwudziestoletniej karierze, i coś czuję, że znów zamilknie na kilka lat. Jak bardzo chciałbym się mylić, niech świadczy fakt, że Curse Of Belial kręci się u mnie po kilka godzin na dobę. I długo nie wyjdzie z odtwarzacza, chociaż ten album znałem już dużo wcześniej. Każdy go zna, tylko nie każdy jeszcze o tym wie. Płyty z taką muzyką łatwiej ważyć niż liczyć, a ich mentalne inspiracje przeważnie ograniczają się do starego dobrego Venom, nieśmiertelnego Hellhammer i Celtic Frost, najwcześniejszego Mayhem, Bathory czy Sarcofago. Każdy z nowszych zespołów kłaniający się wyżej wymienionym klasykom brzmi tak samo, gra tak samo, a ich twórczość często przekracza znamiona taniego rip-offu. Tylko dlaczego tych rzeczy tak dobrze się słucha?
Na tak postawione pytanie niech każdy odpowie sobie sam. Brazylijska załoga nijak nie odstaje od całej rzeszy sobie podobnych, miesza w kotle pełnym siary pierwszą falę black metalu, dodaje szczyptę starego thrashu, i całkiem sporą garść ocierających się o doom metal spowolnień. O ile początki płyty to najklasyczniejsze riffy i melodie jakie tylko można sobie w tej szufladce wyobrazić, tak później zespół zaczyna kombinować jakby w odwrotną stronę. Nadal warzy smołę na siarce, ale miesza w tym garze wolniej, z zaciekawieniem przyglądając się każdemu składnikowi potrawy. Oględziny są dokładne, czasami bardzo skrupulatne i dokonywane z każdej strony, celem upewnienia się, czy aby na pewno nie wprowadzi niepożądanego smaku. Tu cel jest jeden – ma śmierdzieć piekłem, palić ogniem i ciągnąć się przez układ pokarmowy jak napalm przez wietnamską dżunglę. Początkowe inspiracje Venom i Celtic Frost powoli przechodzą w stronę odartego z kosmicznej prędkości Blasphemy, tu i ówdzie mocno zapachnie twórczością rodaków w Mystifier czy Apokalyptic Raids. Satanarquia ma riff żywcem skradziony w pierwszej płyty Kata, ale brzmi jakby zagrał go zespół Nunslaughter. Nie oznacza to, że nagle ten diabelski pomiot zamienia się w death metalową machinę, ale jak ktoś się uprze, to niejeden śmiertelny riff czy cały motyw na pewno odnajdzie. Zresztą nie czarujmy się – taka muzyka jest w całym swym ograniczeniu na tyle uniwersalna, że pod inspirację można podpiąć w zasadzie każdy mocniejszy, metalowy zespół grający w latach 80. XX wieku.
Curse Of Belial to płyta jakich tysiące, sceny nie zbawi, żadnego przewrotu nie będzie. Prawdopodobnie już osiada na niej kurz, bo od premiery do teraz minęło już kilka miesięcy, a to wystarczająco dużo czasu, żeby na świecie pojawiło się przynajmniej kilkadziesiąt identycznych albumów. Niemniej, takie granie zawsze będzie w cenie, kwestia tylko, kogo wybierzemy. Ja w tej wadze zawsze stawiam na Latynosów.
Ocena: 7/10
- Peurbleue – „La Cigue” (2022) - 10 grudnia 2022
- Voidfire – „W Cienie” (2022) - 8 grudnia 2022
- Miasmes – „Vermines” (2022) - 23 listopada 2022
Tagi: 2018, album review, black metal, Black/Thrash Metal, brazylijski metal, Curse Of Belial, Imperador Belial, Narcoleptica Productions, Nightmare Productions, recenzja.