The Sixpounder „True to Yourself” (2016)

Minęły dwa lata od premiery drugiego albumu The Sixpounder, zatytułowanego mało odkrywczo nazwą kapeli. Niemal z zegarmistrzowską precyzją dwuletniego odstępu ukazuje się trzeci album The Sixpounder. Magia trzeciej płyty… Czy i tym razem zadziałała? Po kolei. Najpierw mała kropla dziegciu. Kapela jakiś czas temu zaliczyła mały falstart na platformie crowdfoundingowej, ale nie bądźmy pamiętliwi. Chłopaki z The Sixpounder mimo dużej przebojowości swojej twórczości, nadal grają dla wąskiej publiczności. Zespół musiałby zejść do poziomu Huntera, wyciskać łzy u nastolatek, by ugrać coś w ten sposób. Ale nieważne. Płyta już jest, zatem na tym się skupmy.

Zatem mamy trzeci album… Zwie się True to Yourself.  Też ładnie.

Od razu powiew bez ściemy, dwa poprzednie longplay’e znam średnio, ot trochę ich posłuchałem i tyle. Nie zrobiły na mnie piorunującego wrażenia. Za to na żywo chłopaki  o wiele pełniej prezentują się: a wiem, co mówię, bowiem ze 3 razy miałem okazję obejrzeć The Sixpounder zarówno w klubie, jak i na większej scenie. Żywioł i pełne zaangażowanie, tak w skrócie można to opisać. Nawet specyficzna maniera wokalisty i pewien infantylizm mi nie przeszkadzał. Chłopaki grali po prostu swoje. I chyba wreszcie w pełni to słychać na najnowszym albumie. Słychać!!! Dokładnie, bez wrażenia przytłumienia czy innych defektów.

Od pierwszych taktów mamy pewność, że chłopaki mieli szczęście do studia i przyłożyli się do nagrywania płyty. Wybór osoby odpowiedzialnej za „heble” to strzał w dziesiątkę. Za produkcję odpowiadał bowiem Daniel Bergstrand. Ten facet jest doskonały, w tym, co robi. On intuicyjnie potrafi takie granie wyczuć i stosownie w studio nagrać, przenieść ten żywioł na plastik kompaktu.

The Sixpounder to energetyczny miks thrashu, z elementami groove i quasi nu metalowych patentów. Ta muza musi dynamicznie brzmieć. Efekt osiągnięty na True to Yourself jest co najmniej pozytywny. Cały album zaś jest bardzo chwytliwy. Sami się zresztą złapiecie na tym, że poszczególne kawałki z najnowszego krążka Wrocławian prędko wpadną Wam do głowy i będziecie sobie je podśpiewywać. A to najlepiej zaświadczy, że ktoś tu dobrze odrobił zadanie domowe pt. jak dobrze skomponować utwór.

Co do True to Yourself, to trzeba przyznać, że nie ma tu mowy o schematyzmie. The Sixpounder serwują nam non- stop konkretne uderzenie, poparte fajną dynamiką, ciekawymi rytmami, ale i nie stronią też od nieco spokojniejszego oblicza. Stanowczo nie ma w słowniku The Sixpounder słowa „nuda”. Całość jest okraszona fajnymi solówkami, a że jestem konserwą muzyczna, to dla mnie takie patenty są niczym piana dla piwa: no po prostu muszą być.

Lecą kolejne utwory i powiem Wam, że słucha się tego True to Yourself po prostu zajebiście. Nic odkrywczego tu się nie stało, nie wymyślono nowego brzmienia. Ale chyba nikt na to poważnie nie liczył. The Sixpounder pędzą konkretnie, mają klarowny cel: rozwijać kapelę, zdobywać nowych fanów: ten album im to na pewno ułatwi.

Może to zabrzmi bluźnierczo, ale obecnie The Sixpounder to ścisła czołówka szeroko rozumianego nowoczesnego metalu, oprócz Virgin Snatch czy Totem, to właśnie ich można (trzeba!) wspomnieć, gdy chcemy obiektywnie wymienić głównych graczy.

Płytę zapowiadał utwór The Past, trzeci na płycie. Rzec mogę tylko, że jest to ciekawy wybór. Nieoczywisty. Ale chyba rozumiem zamysł kapeli. Zawiera on wszystkie atuty muzyki The Sixpounder, przy czym nie odsłania zarazem wszystkich kart. Bardzo fajnie się ten kawałek rozkręca. Jeżeli on was nie rusza, to stanowczo powinniście uzupełnić poziom płynów, najlepiej wysokooktanowych…

Pochwalę też na koniec wokalistę, ma chłop fajną, szeroką skalę, na szczęście nie słychać tu usilnych prób zaistnienia w każdej tonacji. On po prostu bardzo dobrze czuje ten materiał. Gdy trzeba – wykrzyczy, ale i zanucić potrafi. Taka sprytna bestia.

Reszta kapeli również w zwyżkowej formie. Ale trzeba przyznać, dobry wokal ostro ciągnie w górę. I tu jest właśnie taki „rasowy”. Bez kompleksów, bez taniochy.

Reasumując: jest dobrze, ba, bardzo dobrze. A jeżeli jeszcze traficie na dobrze nagłośniony koncert The Sixpounder, to na pewno jeszcze bardziej ich polubicie. Ta muza „kocha” deski, pot i smród, jaki panuje pod sceną. To nie muza do sterylnego odsłuchu, noga non stop podbija mi rytm, łeb zdradza oznaki nieuchronnej skłonności do machania.

Zatem wybaczcie, swoje zrobiłem, idę sobie w spokoju posłuchać True to Yourself. O, nawet piwo się znalazło. Zimne, jak serca moich ex. A to najlepsza rekomendacja.

Ocena: 9/10

PS. 1 Dałem im 9. Wiecie dlaczego? Bo trzeba doceniać starania, to że im się chce i cały czas uparcie idą do przodu. Kapela jest w formie zwyżkującej. Bez narzekania, bez układów. Nie docenić tego, to trzeba być chujem. A ja nie chcę być nim. Zatem odpuście sobie parę piwek i fundnijcie sobie inną używkę. Gwarantuje, że True to Yourself prędko Was nie opuści.

PS 2. Pisałem, że moim ulubionym kawałkiem jest Bipolar Disorder? Nie, no to olejcie singlowy utwór i zacznijcie odsłuch od niego. Masakra, jaki fajny patent ciągnie się w tle, na moment zanikając, by potem ponownie wrócić do głosu. Potem takie patenty ciągle w głowie mi się obijają. Co prawda za pierwszym odsłuchem w połowie Bipolar… miałem przez chwilę wrażenie, że to już jest następny utwór. Ale to właśnie cecha najnowszej płyty The Sixpounder: pomysłów i dobrych patentów tu jest moc.
Poniżej macie link do tytułowego kawałka: również polecam. Zresztą, nie ma na płycie słabego utworu…

 

Tomasz
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , .