Elbrus – „Elbrus” (2016)

Czasami słuchając muzyki, dochodzę do egoistycznego wniosku, że wszystko już słyszałem. Że gdzieś, ktoś już coś podobnego nagrał. Że nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Potem w moje ręce wpada coś tak ambitnego i innego od reszty, że pluję sobie w brodę. W takich przypadkach za karę powinienem odsyłać samego siebie do kąta. Za pierwszego szokera poznanego w 2017 roku uznaję debiutancki self titled album australijskiej grupy Elbrus.

Kwartet z Antypodów nie daje się tak łatwo zaszufladkować. Płyta rozpoczyna się wspaniale bujającym bluesowym numerem Tall Shadow, który sięga nie tyle do korzeni gatunku, co do wariacji na jego temat, które pojawiały się w latach 60. Szczególnie przypomina mi styl gry kapeli Canned Heat jeszcze z czasów Alana Wilsona. Do przejmującego, majaczącego rytmu w drugiej połowie utworu dochodzi przesterowana gitara i potężne solo, wspomagane przez agresywną perkusję i bas. Grupa kontynuuje psychodeliczno-bluesowy temat w kolejnym kawałku. Break the Machine wydaje się bezpośrednio połączony ze swoim poprzednikiem. Spokojne tempo numeru zapowiada jednak mocniejsze uderzenia, które raz po raz otrzymujemy w postaci ciężkich riffów i potężnego wokalu. Przy końcu numeru niczym wisienka na bluesowym torcie, pojawia się harmonijka, która powoduje czystą muzyczną ekstazę, wybijając się na pierwszy plan przed ostre wystrzały gitar i perki. 

W tym momencie można by rzec, że blues się kończy i dostać niezłe baty od wielu melomanów, bo przecież w jakąkolwiek stronę muzyki się nie pójdzie, to wszystko jest oparte na bluesie, pra? Umówmy się, że Elbrus zrywa z klasycznym bluesem i ciągnie dalej, ku południowoamerykańskiej stylistyce gry. Od czternastej minuty do końca albumu jest mocniej, ciężej, więcej, lepiej. Muzycy bawią się zmianami tempa, dopasowują do siebie szalone solówki i potężne rytmiki. Najpierw urzeczywistnia się to w Eyes of the Mammal, który jest jak cios, wymierzony, by posłać oponenta na deski. Dwuczęściowa kompozycja Far Away and Into Space wysyła nas na sam kres muzycznego wszechświata. Psychodeliczne dźwięki wydobywające się spod klawiszy, smętne gitary, spokojna, momentami jazzowa perkusja i znów raz po raz uderzenie w pysk potężnymi riffami. Album wieńczy numer Three Walls, monumentalna kompozycja, w której jęki gitar zdają się rzucać na słuchacza urok. Z tła wypływają psychodeliczne dźwięki klawiszy, by wprowadzić w stoner bluesowy trans. Z tego transu nie chce się wracać.

Album Elbrus to czysty surrealizm i psychodela w najlepszym wydaniu. Wszystko do siebie tutaj pasuje. Klasyczny blues tworzy wspaniałe intro dla stonerowego uderzenia, które nadchodzi wielkimi krokami i porywa w narkotyczną podróż. W muzyce grupy da się wyczuć chemię i zaangażowanie. Nie mogę się oderwać od tego albumu. Mistrzostwo.

Ocena: 10/10

Vladymir
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , .