Hypoxia – „Despondent Death” (2015)

Święta, święta i po świętach. Prezenty nadostawane i odpakowane, karp pożarty, to można wracać już do death metalu. Patrzysz teraz pewnie, kto ten tekst napisał i myślisz sobie „no to będzie brutal” za cholerę nie kojarzysz autora, ale jakbyś kojarzył to spodziewałbyś się slamu. A tu guzik, Hypoxia gra bardziej standardową odmianę metalu śmierci. Czyli ma dużo większą szansę się publice spodobać niż takie Operation Cunt Destroyer.

Despondent Death to pierwszy długograj nowojorskiego kwartetu, wydany przez czeskie Ultimate Massacre Productions.  Wcześniej było demo i EPka, ale jakoś wielkiego szumu nie narobiły. W sumie Despondent też nie narobił, a dowiedziałem się o nim gdy zdziwiony wyciągnąłem krążek z paczki, w której być go nie miało, a wydawca prawdopodobnie wsadził przypadkowo niczym niedawny miliarder z tendencją do potykania się. Normalnie powiedziałbym, że próbuje się go pozbyć jak najszybciej, ale Hypoxia jest za dobra na takie żarty.

Lubicie szybkie napierdalańsko, mnóstwo tremolo, solówki, od czasu do czasu małe zwolnienie, po czym znowu szybkie napierdalańsko, blasty, innymi słowy, granie w stylu wczesnego Death albo Morbid Angel? Gratulacje, znaleźliście się w prawidłowym miejscu. Do tego wokalistą jest Mike Hrubovcak, znany między innymi z Vile/Azure Emote. Dla mnie rekomendacja zacna. I mimo, że hołduję Pierwszemu Prawu Patologii (jakość materiału rośnie wprost proporcjonalnie od jego brutalności), to nowojorska ekipa prezentuje materiał na tyle zacny, że nie mogę narzekać. To jest po prostu wysokiej jakości death metal. Mocny, szybki i całkowicie bez innowacji, czy choćby jakiegokolwiek spojrzenia na coś nowego.

Tak więc mamy zaczynający płytę Schizophrenic Killing, które już od początku zasuwa jak pociąg i mało kiedy zwalnia. Potem jest Gataway of Calamity z bardzo fajną solówką (tylko, że jestem w stu procentach pewien, że ją już gdzieś słyszałem. Fistaszki dla tego, kto podpowie, gdzie), mamy po drodze Church of Delusion i Atomic Genocide, a pod koniec mamy outro, które jest totalnie zbędne i bez sensu tam wsadzone pod wdzięczną, i wiele mówiącą, nazwą Dismal (można przetłumaczyć jako „tragiczne” dla tych nie szekspirojęzycznych). I to w sumie tyle, więcej utworów sobie nie przypominam. Może dlatego, że wyżej wymienione są najlepsze, może po prostu tak wyszło. Bo jednak materiał potrafi być dość monotonny, choć podczas odsłuchu to nie przeszkadza. Podczas odsłuchu jest ładnie, szybko, mocno, krwiścieczerwono i ogólnie dobrze. Jeszcze bardziej płyta mi się spodobała, gdy zastosowałem ją w formie podkładu do grania w shootery. Tylko problem zaczyna się później, gdy masz to, dajmy na to, opisać w recenzji, a niespecjalnie wiesz o czym powiedzieć, bo w całości wystarczy ogólny jeno zarys tematu. Niemniej jednak ogólnie jest spoko. Myślę, że jeżeli używasz takiej muzyki zamiast kawy i olejku do depilacji to będziesz zadowolony. Potknięć jakoś dużo nie ma, brzmi ładnie, jest w porządku. Tylko, że nic w tym przełomowego nie ma.

Ocena: 7/10

Kapitan Bajeczny
Latest posts by Kapitan Bajeczny (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , .