Judas Priest – „Firepower” (2018)

Rzecz miała miejsce parę tygodni temu. Jadąc samochodem do pracy, usłyszałem w radio dźwięki charakterystyczne dla jedynego w swoim rodzaju Judas Priest. Możecie mi wierzyć lub nie, ale byłem święcie przekonany, że ten nieznany mi wówczas utwór to jakaś perełka odnaleziona w archiwum z czasów płyty Screaming for Vengence. Tymczasem okazało się, że Lightning Strike, bo o tym singlu mowa, promował najnowsze wydawnictwo Brytyjczyków, album Firepower, które właśnie ujrzało światło dzienne i prawdopodobnie jest najlepszym krążkiem w dorobku grupy od genialnej płyty Painkiller z 1990 roku.

Judasi przyzwyczaili nas w ostatnich latach do długich albumów. Koncepcyjny Nostradamus trwał ponad sto minut, materiał na Redeemer of Souls przekroczył godzinę, a tegoroczny strzał to czternaście kompozycji, które składają się na pięćdziesiąt osiem minut ostrej heavy metalowej jazdy w wykonaniu żywych legend. Warto wspomnieć, że za produkcję albumu odpowiadał Tom Allom – człowiek, który był odpowiedzialny za większość krążków grupy, między innymi przełomowe British Steel, wspomniane już arcydzieło Screaming for Vengeance, a także nieco bardziej glamowe Turbo. To właśnie we współpracy z angielskim dźwiękowcem należałoby się doszukiwać odpowiedzi na pytanie, dlaczego Firepower brzmi tak bardzo jak powrót do przeszłości. Współproducent płyty, Andy Sneap, to z kolei facet, który pracował z mocniejszymi kapelami, takimi jak Amon Amarth, Megadeth, Kreator i Testament. Połączenie tych dwóch światów – klasycznego heavy metalu i bardziej agresywnego spojrzenia na muzykę – skutkuje w przypadku Firepower wspaniałym brzmieniem i zupełnie bezpodstawne są oskarżenia niektórych fanów o to, że Priest jest coverbandem samych siebie.

Osiemnasty studyjny album Judasów rozpoczyna tytułowy Firepower, który bez zapowiedzi wjeżdża niczym ciężka artyleria, po czym bardzo płynnie przechodzi do bujającego Lightning Strike, który cechuje się świetnym groove. Nie inaczej jest w Evil Never Dies, gdzie nieco spada tempo, choć numer nie odstaje za bardzo od poprzednich dwóch. Gitary znów tak dobrze ze sobą współpracują, że brak K. K. Downinga jest prawie niezauważalny, a Richie Faulkner (który zastąpił emerytowanego gitarzystę już podczas sesji do Redeemer of Souls) wyraźnie dobrze współpracuje z Glennem Tiptonem. Ogromna szkoda, że u tego ostatniego zdiagnozowano chorobę Parkinsona i nie będzie już występował podczas koncertów zespołu. Legendy się starzeją, wiadomo to nie od dziś. Głos Roba Halforda też nie brzmi tak, jak trzy dekady temu. Zamiast jednak na siłę starać się osiągnąć te niemożliwie wysokie tony, Metal God obniżył swój falset do tubalnego barytonu, który pozwala na tworzenie bardzo klimatycznych pieśni. Szczególnie ciekawie donośny głos Halforda wypada w wolniejszych kompozycjach z tego albumu, takich jak Never the Heroes, stanowiącym hołd dla żołnierzy. Necromancer to jeszcze jedna retrospekcja do czasów Painkillera, z mocnymi riffami i udanymi wokalizami. Przy Children of the Sun grupa podryfowała w rejony znane z czasów Dio w Black Sabbath. Klasyczne spojrzenie na heavy metal pozostaje zatem elementem, który najlepiej wychodzi Bogom Metalu.

Album Firepower można podzielić na dwie części, które rozdziela od siebie instrumentalny Guardians, stylistycznie przeniesiony żywcem z Nostradamusa, a stanowiący wstęp do potężnego Rising from Ruins. O ile w poprzednich kompozycjach brakowało tych charakterystycznych, ciągnących do przodu solówek gitarowych, tak tutaj duet Tipton-Faulkner nadrabia chwytającymi za serce gitarami. Znów zderzają się dwa przeciwległe światy Priestów – wolniejsze tempo power ballady i mocne uderzenie instrumentów, które w efekcie daje jeden z najlepszych utworów na krążku. Nowoczesne brzmienie przywodzi na myśl bardzo udany album Angel of Retribution z 2004 roku, wciąż jednak niosąc ze sobą klasyczny feeling grupy. Dalej niestety moja fascynacja nowym krążkiem Judas Priest zaczęła znikać. Flame Thrower nie jest złym kawałkiem, ma w sobie więcej bujającego rytmu w stylu płyty Turbo, ale mimo wszystko nie porywa w ten sam sposób, co wcześniejsze utwory. Przyznam, że do ostatnich pięciu lub sześciu numerów musiałem wracać kilkukrotnie, by móc wyrobić sobie na ich temat jakąś opinię. Ostatnia prosta albumu jest bowiem długa, ale jednostajna, oklepana i – bałem się użyć tego wyrazu – nudna. Fajnie się słucha grania na jedno kopyto, tym bardziej jeśli jest się wieloletnim fanatykiem Judasów, tylko czy tędy droga? Czy aby na pewno dobrym posunięciem grupy było wydanie aż czternastu utworów, aż godziny materiału, podczas gdy klasyczne płyty, nie przekraczając trzech kwadransów, potrafiły być zamknięte i porywające od pierwszej do ostatniej sekundy?

Patrząc na Firepower z tej strony, można nowemu albumowi zarzucić wiele. Ja jednak będę bronił tego materiału. Mogło być przecież o gorzej, mogliśmy dostać kolejnego Nostradamusa, a wtedy z pewnością wysyłalibyśmy muzyków na zasłużoną emeryturę. W zamian dinozaury metalu ponownie odwiedzają Screaming for Vengeance i Painkiller, z uporem maniaka zagłębiając się w proste acz sprawdzone i udane rozwiązania. Nie ma tu nie wiadomo jakich eksperymentów, jest to, czego można było się po Priestach spodziewać, a jednak wciąż odnoszę wrażenie, że Firepower pojawi się w wielu zestawieniach najlepszych albumów podczas podsumowań roku 2018.

Dobrze jest wiedzieć, że legendy nadal są w stanie dostarczyć nowych pomysłów i najzwyczajniej w świecie bawić się muzyką w takim wydaniu, w jakim czują się jak ryba w wodzie. Metalowa machina wciąż jeszcze nie pokryła się rdzą, choć tu i ówdzie przydałoby się trochę smaru. Mam przeczucie, że może to być ostatni krążek studyjny w karierze zespołu. Jeśli tak będzie, to jest to mimo wszystko świetne pożegnanie z fanami. Nie pozostaje nic innego, jak wyczekiwać 13 czerwca i koncertu Halforda i spółki w katowickim Spodku, mając nadzieję, że ich występ będzie elektryzujący niczym Lightning Strike.

Ocena: 9/10

Vladymir
(Visited 5 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , .