Limp Bizkit – „Still Sucks” (2021)

Możecie się śmiać, ale naprawdę czekałem na nowy studyjny album Limp Bizkit. Przez ostatnie dziesięć lat zespół co jakiś czas raczył fanów singlami, raz lepszymi, raz gorszymi, a premiera krążka (wtedy zatytułowanego Stampede of the Disco Elephants) była notorycznie odkładana na bliżej nieokreśloną przyszłość. Piekło jednak zamarzło – po zaprezentowaniu utworu Dad Vibes oraz nowej stylówy Freda Dursta zespół niespodziewanie ogłosił, że jego nowy album na dniach ujrzy światło dzienne, a ja jako fan Bizkitów (cicho!)… czuję jakby ktoś na mnie zwymiotował i uznał to za świetny dowcip.

Myślałem, że Still Sucks to dość przewrotny i żartobliwy tytuł, jednak już po pierwszym odsłuchu doszedłem do wniosku, że niestety zbyt wiele w nim prawdy. Siódmy długogrający album Dursta i ekipy to absolutnie najgorsze, co zespół kiedykolwiek wypuścił. Przyjemność płynącą ze słuchania albumu porównałbym z dzieleniem wąskiej przestrzeni z niezbyt trzeźwym czy czystym menelem, któremu właśnie puściły zwieracze. I mówi to fan tej budzącej raczej skrajne opinie formacji. Jest źle.

Zaczyna się jednak… bardzo dobrze, po pierwszych trzech utworach łudziłem się, że Still Sucks okaże się udanym powrotem Bizkitów. Out of Style, Dirty Rotten Bizkit i wspomniany już Dad Vibes to numery pełne groove’u, zaraźliwej energii oraz w przypadku pierwszych dwóch również agresji, są zatem dokładnie tym, czego oczekuję od tego zespołu. Wprawdzie do największych hitów z dawnych lat nie dorównują, a zagorzałych hejterów nie przekonają, ale są na tyle dobre, żeby wejść do koncertowej setlisty kapeli. Niestety to, co następuje później, to festiwal dna i żenady, na który po prostu nie byłem przygotowany.

Wygląda to tak, jakby zespół zebrał jakieś odrzuty z sesji nagraniowych, wcisnął je na Still Sucks i na szybko wydał to po to, aby zamknąć usta tym, którzy już przestali w nich wierzyć. Dostajemy więc zlepek średnio dwuminutowych kawałków, z których część na poprzednich albumach zespołu sprowadzałaby się raczej do roli przerywników – zarówno udanych (Turn It Up, Bitch czy Barnacle), jak i kompletnie zbędnych, nie trzymających się kupy (Love the Hate), ckliwych i nudnych ballad śpiewanych przez Dursta (Don’t Change, Empty Hole), oraz kompozycji tak bezbarwnych, że aż strach (You Bring Out the Worst In Me, Pill Popper). Nie do końca udał się też hip-hopowy Snacky Poo, którego połowę można uznać za nędzną próbę sztucznego wydłużania czasu trwania Still Sucks (po jedenastu latach dostaliśmy całe trzydzieści minut materiału), a popowy Goodbye jest tak zły, że musiałem sprawdzać, czy z uszu nie cieknie mi krew. Szkoda mi w tym wszystkim jedynie Wesa Borlanda, to naprawdę dobry gitarzysta i jego gra jest tutaj na dobrą sprawę jedynym jasnym punktem.

To nad tym przez te wszystkie lata pracował Durst? Odrzucał wszystkie utwory, a wybrał właśnie te? Pachnie mi tu okrutną ściemą i siarczystym „liściem” wymierzonym w policzek fanów. Dawno żadna premiera mnie aż tak nie rozczarowała. Jak na wielki comeback po jedenastu latach wydawniczej posuchy jest po prostu bardzo słabo i jak na dłoni widać, że Still Sucks został sklejony na „odwal się”. Nie wiem po co to komu, i biorąc pod uwagę poziom siódmego krążka Limp Bizkit, lepiej dla świata byłoby, gdyby zespół niczego nie wydawał i pozostał jedynie przy aktywnym koncertowaniu.

Wstyd i hańba.

Ocena: 3/10

Limp Bizkit | Facebook

Łukasz W.
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , .