Me and That Man – „Songs of Love and Death” (2017)

To było pewne, że ta płyta poróżni opinię publiczną. Podobna sytuacja miała miejsce wewnątrz naszej redakcji. Dziś prezentujemy Wam podwójną recenzję krążka Songs of Love and Death projektu Me and That Man, za którym stoją dwaj doświadczeni muzycy z jakże różnych środowisk – Adam „Nergal” Darski John Porter. Zachęcamy do lektury i dzielenia się swoimi wrażeniami na temat albumu.

 

Red. Tomash:

Intrygująca jest fascynacja muzyków tworzących Me and That Man piosenkami, przy których bohaterowie The Wild One mogliby nieźle pohulać, przechylić parę głębszych, zagrać komuś na nerwach. Nawet nie chodzi o to, że prezentujący skrajne muzyczne bieguny Adam Nergal Darski i John Porter są podstawą tego zaskakującego przedsięwzięcia, ale że nie opierają się pokusie samorealizacji, zmaterializowania emocji i pospolitego tupnięcia nogą. Panowie podjęli próbę zrobienia czegoś, co nie często gości w oficjalnym masowym obiegu – próbę przełożenia wymyślonych melodii na własną modłę.

Niby to takie proste, wystarczy przestroić gitary, wybrać piwniczną barwę brzmienia, ukraść tematy z muzyki przeszłości, dośpiewać zwrotki i przebrać się na czarno, by nowe wcielenie muzyków objawiło się jako zespół rockowy (My Church Is Black) lub wprowadzić się w nostalgiczny stan, przeczytać listy od niespełnionych miłości (Of Sirens,Vampires and Lovers) i wreszcie wkraść się do umysłu odbiorców. To niby nic, a jak bardzo istotną rolę każdy przemyślany krok odegrał w komponowaniu muzyki. I w tym nie ma żadnej strojonej miny, prężenia muskułów, bo jak powszechnie wiadomo ani Nergal, ani tym bardziej jego kolega po fachu nic nikomu nie muszą udowadniać (a może jedynie sobie?). Wszystko musi mieć swój czas i swoje miejsce. Jak w Love & Death instrumenty z każdą chwilą coraz bardziej biegną, zaczyna wrzeć, gitary lekko elektryzują, wokal zawodzi obłąkanym jękiem, gdzieś element zaskoczenia buduje solo w tle i wreszcie całość eksploduje punkową zadziornością. W Shaman Blues ciężkie, mocne riffy kotłują się z powtarzalnym rytmem bębnów, a siarczysty, mocny głos Portera jest istną wisienką na torcie – jego maniera wokalna trafia w samo sedno tego utworu. Ciężko i leniwie blues zamienia się w rockowy szał (jak oni tak mogą zmienić oblicze?!). Wszystko jest dopieszczone, wyselekcjonowane i bez przypadkowych dźwięków. Inaczej jest w Ain’t Much Loving (nie przeszkadza mi lekki fałsz wokaliz), tam w kontekście groteski, sprzecznych połączeń, całość wypada dość efektownie. Takie wszystko tu poukładane i zróżnicowane zarazem. Bo na koniec Me and That Man raczy progresywną, lekką, lecz smutną balladą Submission, ale wykonaną tak, że chwyta za serce i ściska w gardle.

Ten album nie jest wypadkiem przy pracy, miałkim kaprysem genialnych muzyków, chwilowym wakacyjnym romansem. Choć oparty na powtarzalnym rytmie i paru dźwiękach, jest przykładem, jak na prostej bazie można malować barwne krajobrazy.

Ocena: 9/10

 

Red. Wadim:

Nie znoszę projektów muzycznych, które znane są głównie z tego, że są znane. Wokół nich robi się ogromne zamieszanie na kilka miesięcy przed premierą długograja, pobudza się apetyt odbiorcy, nęci go i kusi czymś wyjątkowym, a co gorsza, obwieszcza się sukces projektu zanim ten zdąży cokolwiek wypuścić na światło dzienne. A potem co? Rozczarowanie to najdelikatniejsze określenie. Taka sytuacja miała miejsce przy tworze Me and Than Man, czyli duecie Johna Portera i Adama „Nergala” Darskiego.

Od razu zaznaczę, że recenzji tej nie pisze psychofan twórczości Behemoth. Flagowego okrętu Nergala nie uważam za coś wyjątkowo wybitnego, choć prawdę mówiąc The Satanist to jedna z moich ulubionych płyt death metalowych ostatnich paru lat.

Do rzeczy więc. Songs of Love and Death to krążek, którego nie dało się przeoczyć. Spotkało się dwóch schludnie ubranych kolesi: jeden świętuje niedługo czterdzieste urodziny, drugi mógłby być jego ojcem. Ale to przecież wszyscy wiedzą, bo zamieszanie wokół Me and Than Man świetnie wpisuje się w dowcip z serii „boję się otworzyć lodówkę, żeby nie wyskoczył z niej (i tu podaje się odpowiednie nazwisko)”. Duet Nergal i Porter ma PR godny pozazdroszczenia. I lud wychowany na łykaniu wszystkiego, co ma dobrą promocję, łyka także to. A przecież trzy, czy cztery single, które faceci zaprezentowali przed premierą albumu, to totalna kicha! Pierwszy był My Church is Black, który pokazał, że monsieur Darski nie potrafi śpiewać, tym bardziej po angielsku, bombardując dziwnym akcentem, zbliżonym do australijskiego. Jego wokal jest przekombinowany, brzmi tak, jakby Nergal na siłę chciał się zamerykanizować. Nie trafia czysto w dźwięk, rozjeżdża się z melodią, która sama w sobie też jest nie do zniesienia. Numer ten, jak za karę, otwiera krążek duetu. Ktoś może powiedzieć, że przecież w mrocznym country nie trzeba śpiewać czysto i poprawnie. Zgadzam się, ale nawet forma pijackiego darcia mordy nie zwalnia doświadczonego muzyka od mijania się z czystością wokaliz. Przednio się ubawiłem, gdy chłopcy wrzucili do sieci polskojęzyczną wersję tego gniota. Cyrulik Jack. Ktoś myślał, że to będzie dobre. Oj, jak grubo się mylił. A najlepsze, że obie wersje językowe mają ten sam obleśny teledysk, gdzie jakieś wzięte z łapanki gołe baby wiją się od niechcenia. Nie mówię, fajnie jest popatrzeć na panienki, ale w tym wydaniu to jest cholernie ciężkie do przetrawienia. Oczu kąpiel.

Do kolejnych singli przejdę za chwilę, bowiem dwa kolejne utwory na płycie są – uwaga – całkiem znośne! Porter śpiewa je solo (podobnie zresztą jak większość numerów na Songs of Love and Death) i jak przystało na doświadczonego artystę, robi to świetnie. Walijczyk, co oczywiste, nie ma problemów z językiem, więc bardzo przyjemnie się go słucha. Nightride i On the Road to po prostu dobre granie. Dajcie mi cały krążek takich kawałków, to kupię bez zastanowienia. Dalej jest niestety gorzej. Cross my Heart and Hope to Die ukazał się jako trzeci singiel, promujący Me. Bo gdzie jest That Man? Słyszymy go w refrenie, natomiast w teledysku widzimy samego Nergala. Dziwnie to wygląda. Do tego pod koniec utworu śpiewa chórek jakichś dzieci. Polskich dzieci. Po angielsku. Polisz inglisz rani uszy po raz kolejny.

A potem znowu Porter gra sam i robi to dobrze. Jaki z tego wniosek? Polacy nie powinni bawić się w country, tak jak Amerykanie nie bawią się w disco polo. W wydaniu Me and That Man to nie brzmi tak, jak powinno. Próżno szukać pocieszenia w numerach, gdzie Nergal nie uracza słuchacza swoim przekombinowanym akcentem. To brzmi nieszczerze, na siłę i bez polotu. Porter przeżył bogate życie pełne różnych zawirowań. Mesjanizm w wykonaniu jego młodszego kolegi zakrawa natomiast o absurd.

Jak to jest, że nawet taka Metallica potrafiła zrobić poprawne country w kawałku Mama Said? Amerykanie zdaje się mają tę muzykę we krwi. Rzekome piosenki o miłości i śmierci nie pasują do tego formatu. Teksty są płytkie, a stylistyka wpasowuje się w chwilowe szczytowanie artystów pokroju King Dude. Nurt neofolku połączonego z alternatywnym country wydaje się już wyczerpany, przez co projekty pokroju Me and That Man nawet nie powinny czyścić butów współczesnym klasykom gatunku, a co dopiero takim potęgom, jak The Highwaymen. Panowie, nie tędy droga.

Ocena: 2/10

Vladymir
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , .