ARRM/Lonker See – „Split” (2017)

17.02.2017. to data na swój sposób magiczna. Niejeden adept numerologii z pewnością dostrzega w tym układzie cyfr jakieś niezwykłości wykraczające poza granice świadomości przeciętnego zjadacza chleba. Dzień ten został wybrany na datę premiery wspólnego albumu dwóch grup magów, którzy oczarowują słuchaczy swoimi dźwiękami. Dwa podobne, a zarazem bardzo różne światy spotykają się na splicie formacji ARRM i Lonker See. Czyżby kolejny błyskawiczny klasyk?

Przyznam bez bicia, że z rosnącym zainteresowaniem przyglądam się poczynaniom obu grup. Premiery ich wspólnego krążka wyczekiwałem więc z rumieńcami na twarzy. Poprzeczka, którą w moim osobistym muzycznym światku bardzo wysoko zawiesiły zeszłoroczne debiuty sosnowieckiego ARRM i gdyńskiego Lonker See, wydaje się być w kwestii wielogatunkowej mikstury nie do przeskoczenia. Bo o tym, że działalności obu zespołów nie da się tak łatwo zaszufladkować, można by pisać w nieskończoność. Słuchając ARRM nie mogę pozbyć się wyobrażenia o jeździe starym mustangiem, gdzieś po bagnistych rejonach Florydy, nieczynną międzystanową drogą w stronę zachodzącego słońca, z Pinewood lecącym w tle. Lonker See z kolei wysyła mnie w transcendentną podróż poza granice kosmosu, której przewodzi jazzowy pustelnik, z niezwykła łatwością poruszający się po otwartych światach minimalizmu estetycznego.

Kooperacja dwóch odmiennych wyobrażeń na temat muzyki poskutkowała w krążku, na którym znajdziemy tylko i aż dwie kompozycje. ARRM nazwali swoją Brightblack Journey i swoją podróż ciągnie przez dwadzieścia minut. Lonker See w ciągu minut siedemnastu prezentują utwór New Motive Power, parts 1-3. Ci pierwsi kontynuują poniekąd dzieło rozpoczęte na ich debiutanckim LP. Ten akt być może nie posiada tak mocnych akcentów, jak choćby wspomniany Pinewood, czy White Water, ale bez wątpienia buduje napięcie, do jakiego kwartet zdążył przyzwyczaić swoich słuchaczy. Delikatne motywy wygrywane na gitarze przez Artura Rumińskiego, wspomagane przez melancholijne, równe bicie na perkusji Michała Leksa, a także spajający całość bas Rafała Micińskiego. Do tego ambientowe tło klawiszy Macieja Śmigrodzkiego. Gotowy przepis na udaną podróż przez wielogatunkowe pola elizejskie. Przez pierwszych sześć minut mamy do czynienia ze wstępem, w którym gra przybiera na sile, by później delikatnie się wyciszać, a po chwili znów jak fala wzbić się ponad powierzchnię muzycznego katharsis. Bębny wystukują rytm niczym bijące serce, gitara powtarza swoje hipnotyzujące pociągnięcia, klawiszowe tło pochłania słuchacza bardziej i bardziej, a bas zaczyna robić dodatkową robotę, grając niby niezależny motyw, a jednak wciąż spajający całość. Tak dochodzimy do okolic jedenastej minuty, w której kompozycja zmienia styl, dając na chwil kilka możliwość wypowiedzenia się samym klawiszom, wspieranym uderzeniami w bębny. Powoli z nicości powraca elektronika i bas, by otworzyć ostatnie rozdanie tego numeru. Bez mocnego uderzenia, trzymając równy poziom, muzycy ARRM kończą spokojnym rytmem, bez zjawiskowego crescendo, do którego przyzwyczaiło nas zakończenie Horseback i całego debiutu grupy.

Lonker See swoją część albumu rozpoczyna miękko, acz mistycznie. Przez trzy minuty kapela wprowadza słuchacza w trans przy pomocy odpowiadającej echem gitary Bartosza „Boro” Borowskiego, która tworzy magiczne podłoże pod wchodzące po chwili kolejne instrumenty. Joanna Kucharska hipnotyzuje swoim urzekającym wokalem i delikatną grą na basie, Michał Gos trzyma równe tempo na bębnach, a Tomasz Gadecki czaruje najpiękniejsze z możliwych rzeczy przy pomocy swojego saksofonu. To jest właśnie najpotężniejszy środek przekazu w siedemnastominutowej kompozycji muzyków. Po około ośmiu minutach zmienia się tempo, nieznacznie przyspieszając, głównie za sprawą bardziej zaangażowanej i agresywnej gitary. Saks na chwilę ustępuje jej miejsca, by ponownie zaatakować pełnią wysokich, piskliwych dźwięków. Na siedem minut przed końcem zaskoczyć może cisza i spokój, delikatnie łechtany ambientem. Ostatnia faza kompozycji to czysty jazz spod znaku awangardy, w którym całe instrumentarium ma głos. Fonia wypełza niczym macki, które oplatają słuchacza i z ogromną siłą przyciągają do siebie. Moc, z jaką przekazywane są tu pojedyncze dźwięki rośnie z każdą minutą, niebezpiecznie zbliżając się ku finałowemu crescendo. Gra zaczyna przypominać spazmy, budując orgazmiczne i bolesne jednocześnie zakończenie kompozycji.

Jedna kwestia, która łączy muzykę ARRM i Lonker See na ich wspólnym albumie to wysoki poziom, do którego przyzwyczaili nas muzycy na swoich debiutach. Każdy dźwięk pasuje do kolejnego, nic nie jest dziełem przypadku, wszystko jest odpowiednio przemyślane i dobrane. Zarówno jedni, jak i drudzy występują tu w roli profesorów, którzy dają swoim oczarowanym studentom wykład z jazzu, space rocka, psychodeli, ambientu, muzyki drone i eksperymentalnej, a także wielu innych gatunków, podgatunków i tak dalej. Obie kompozycje rezonują i współgrają ze sobą, czyniąc Split trzydziestosiedmiominutową przyjemnością. Wielowymiarowy geniusz objawia się tu prostotą formy, którą czasem rozcina ostrze mocniejszych wejść. W przypadku ARRM to gitara Rumińskiego, a w Lonker See saksofon Gadeckiego. Z kolei sekcji rytmicznych obu zespołów nie powstydziłby się niejeden jazzowy kolektyw. Ten krążek to dzieło kompletne, które nie wymaga żadnych poprawek.

Split trafia zapewne na podatny grunt. Projekty będące symfonią wielu gatunków muzycznych stały się czymś absolutnie normalnym w ostatnich miesiącach i są coraz częściej dostrzegane w prasie. Z pewnością tak samo stanie się i tym razem. I bardzo dobrze, bowiem muzycy ARRM i Lonker See zasługują na pochwały. Błyskawiczny klasyk po raz kolejny.

Ocena: 10/10

Vladymir
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , .