Caliban – „Gravity” (2016)

Brawa dla niemieckiej kapeli Caliban za 19 lat istnienia! Można zarzucać im stosowanie zbyt melodyjnych refrenów nie godnych „prawdziwej” muzyki metalcore’owej (wcześniej) czy metalowej (obecnie), także to, że po The Undying Darkness skończyli się (albo i nawet wcześniej). Wyróżnia ich za to muzyczna płodność. Albumy wydają średnio co dwa lata i to nieprzerywalnie od 1999 roku. Ich dziesiąty album zatytułowany Gravity w marcu ujrzał światło dzienne.

Odkąd Caliban wstąpił do wytwórni Century Media, odchodząc przy tym nieco od popularnego na początku XIX wieku metalcore’u, przestałam czynnie śledzić ich muzyczne poczynania. Ostatnie trzy płyty powiewają nudą w moim odczuciu. Zatem, gdy zespół udostępnił klip do piosenki Paralyzed, nie przesłuchałam go z obawy, że nie spodoba mi się, a tym samym zniechęci mnie do zapoznania się z ich nowym wydawnictwem. Słabość do Calibana spowodowała jednak, iż dałam im szansę… po raz czwarty.

Moja bojaźliwość przed pierwszym singlem na Gravity okazała się nietrafna, gdyż stanowi on mocny punkt albumu. Zawiera w sobie solidne metalowe riffy, chwytliwą melodię w refrenie wyśpiewaną nie tylko przez Schmidta, ale i Dörnera oraz typowe dla przebojów zwolnione „przejście” przed ostatnim wybrzmieniem refrenu. Wyróżnić mogę także utwór Left for Dead, który jako jedyny na płycie pozbawiony jest czystych wokaliz. Reszta Gravity ma podobny schemat – szybko jest w zwrotkach, za sterami refrenu stoi z kolei cholernie wygładzony śpiew. Z tej struktury wyłamuje się natomiast cukierkowy do bólu brOKen, w którym czyste śpiewki przejmują większość czasu antenowego utworu. I przyznam, że to wszystko nie trzyma się kupy. Może trzeba było Calibanowi złagodzić partie gitarowe w zwrotkach, co podbiłoby podniosłość wymęczonych od śpiewu refrenów? W towarzystwie z wyciskającymi łzy melodiami gitarowymi miałyby na celu tulenie partnera podczas koncertu. Tymczasem pozostaje mi narzekanie, że na przestrzeni lat ulotniła się gdzieś nad ziemią niemiecką calibanowa ekspresja okraszona charakterystycznym głosem Andreasa akompaniującym często coś a’la breakdownowi. Potwierdza to i najnowsze wydawnictwo.

Nawet gdy utwór zapowiada się ciekawie, kusząc melancholijnym wstępem (Interno), solidnym tempem w zwrotkach (np. Who I Am), ciężkimi zwolnieniami gdzieś pomiędzy oraz masywnymi riffami (np. Walk Alone), a nawet solówkami (The Ocean’s Heart), to refren wydaje się być za bardzo wygładzony, rozpieszczony, powodując tym samym chęć zastopowania odtwarzania. Niektóre te melodie wpadają w ucho, przyznam. Z tego w końcu znany jest Caliban. Ale na litość boską, ileż można śpiewać?

Gravity posiada kilka małych pozytywnych przebłysków. W większości refrenów obok wymuskanego czystego wokalu Schmidta krzyczy w tle Andreas. Ten zabieg czasami sprawia, że utwór jest spójny i zachowuje w całości metalową stylistykę. Zachwyca mnie wstęp do No Dream Without a Sacrifice z leniwie budzącym się dźwiękiem gitar (również akustycznej) towarzyszącym galopującej perkusji w oddali, która chwilę później spotyka się z krótką acz uroczą solówką. A poza tym? Gdy na bok odrzucę chęć przesłuchania w całości dobrej metalowej płyty i zaakceptuję śpiewane refreny, to wtenczas Gravity nie wypada tak kiepsko. Ale czy o to chodzi w słuchaniu muzyki?

4/10

Emilia Sosińska
Latest posts by Emilia Sosińska (see all)
(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , .