Dead Can Dance – „Dionysus” (2018)

Po sześciu latach wyczekiwania na nowy materiał Dead Can Dance zaprasza słuchaczy na kolejną muzyczną podróż. Wydana w 2012 płyta Anastasis, a nagrana po długiej przerwie w działalności, kusiła różnorodną zawartością, która stanowiła pewien klimatyczny powrót do korzeni. Premierowy Dionysus wydaje się z kolei najbardziej spójnym materiałem w całej dyskografii grupy. W tym przypadku mamy do czynienia z pierwszym w dziejach Dead Can Dance albumem koncepcyjnym. Brendan Perry i Lisa Gerrard zabierają zatem słuchaczy do świata obrzędów na cześć Dionizosa, boga witalnej siły natury, płodności i wina. Podzielone na części dwa akty Dionysusa zmuszają do wysłuchania płyty „jednym tchem” – prosty motyw, kilka niepozornych dźwięków serwuje tu kontakt z mistyczną krainą.

Stosunkowo mało tu wokalnych popisów Lisy Gerrard – a przecież jej magiczne wokalizy w wymyślonych językach zawsze wydawały się głównym atutem kompozycji DCD. Czy to zarzut? Rozumiem głosy tych, którzy zauważają, że to bardziej solowa płyta Brendana Perry, a udział Lisy, zajętej różnymi projektami, jest niesatysfakcjonujący. Ale czy zawsze wszystko musi się odbywać według tych samych reguł? Niekoniecznie. Przyjmuję zresztą wyjaśnienia samego Brendana, który w jednym z wywiadów zaznaczył, że zależało mu ograniczeniu roli solistów, a oddaniu – zgodnie z prawidłami greckiej sztuki – większej roli chóralnym śpiewom. Na nowym albumie prym wiodą przeróżne ludowe instrumenty perkusyjne, dęte i strunowe, dobrane do tematyki i dopieszczone odrobiną elektroniki, która dopełnia dzieła, nie psując jego zwiewnego klimatu. Odzywają się też na Dionysusie głosy natury, wszystko zaś splata się w misterną całość. Są tu momenty magiczne, które pozwalają słuchaczowi znaleźć się w miejscu poza czasem i przestrzenią. Brendan jak zawsze wniknął w temat u źródeł i zaczerpnął mocno z folkowych inspiracji – w harmoniach i rytmice znajdziemy odniesienia do muzyki bałkańskiej, bliskowschodniej i afrykańskiej.

Jest zatem dobrze, ale nie wybitnie. Aż chciałoby się, by przy tej okazji muzyka Dead Can Dance przemówiła całkiem nowym językiem. Na tym albumie nie dostajemy jednak z grubsza nic, czego już nie słyszelibyśmy na poprzednich krążkach grupy, zwłaszcza zaś na najbliższym tzw. „world music” Spiritchaser. Można ponadto wytknąć grupie pewną zachowawczość i wykorzystanie przetartych już szlaków, które zastąpiło potrzebę wydeptania całkiem nowej ścieżki. Rzadko też muzyka na Dionysusie komunikuje się z odbiorcą rzeczywiście ekstatyczną mową dźwięków, taką, która zrzuca z siebie cywilizacyjne ograniczenia, stawiając na nieokiełznaną dzikość natury. Nie oznacza to oczywiście, że brak tej dwuczęściowej kompozycji piękna, czaru, egzotyki. Po prostu mimo dionizyjskich zapędów, apoliński duch porządku i harmonii, od zawsze obecny również w muzyce duetu, powściągnął szaleństwo bachanaliów. Wielu fanów weźmie to jednak za dobrą monetę.

Dionysus to mimo wszystko płyta udana, kolejna cząstka dalekich światów zaklęta w muzykę i podarowana słuchaczom w prezencie. Serce mówi, że to znakomity album, rozum dostrzega mankamenty. Z całą pewnością nie ma na najnowszym krążku Dead Can Dance momentów słabych. Zdarzają się na tym albumie chwile uniesienia – chciałoby się tylko, aby było ich ciut więcej. Zaznaczę, że muzyce towarzyszy doskonała produkcja, pełna oddechu, szlachetnie oszczędna. Mimo zastrzeżeń, nie mam jednak wątpliwości, że będę do Dionysusa powracał przez kolejne dziesięciolecia, podobnie jak do pozostałych płyt, z których pewne stawiam wyżej, ale wszystkie doceniam.

ocena: 8/10

Oficjalna strona zespołu na Facebooku

 

(Visited 1 times, 1 visits today)

Tagi: , , , , , , , , , , , , , , , , , .